polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Primavera Sound 2013
Barcelona | 22-25.05.13

Po ubiegłorocznej Primaverze powtarzałem sobie, że to już ostatnia wizyta na tym festiwalu, który zrobił się za duży i zbyt tłumny, ze szkodą dla muzycznych doświadczeń. Imponujący line-up przyciągnął mnie jednak do Barcelony kolejny raz. Na Primaverze 2013 bez wątpienia do wyboru było więcej scen i więcej przeciętnie lepszych / bardziej znanych zespołów niż kilka lat temu, a podejmując decyzje można było dostać zawrotów głowy od nadmiaru. Na miejscu jednak okazało się, że tylko się utwierdziłem w ubiegłorocznym postanowieniu zakończenia przygody z tym festiwalem. Primaverze od dawna zdarzały się wpadki nagłośnieniowe i chaos organizacyjny, ale w tym roku niewiarygodnie długa jest lista koncertów, które mogły być doskonałe, ale bynajmniej takie nie były przez koszmarne nagłośnienie i organizacyjne absurdy.

 

Czarę goryczy przelała zmiana lokalizacji sceny ATP, od lat dla mnie subiektywnie najciekawszej programowo, a obiektywnie najlepiej nagłośnionej. Teraz, zamiast w ukrytej między dwoma skarpami niecce, scena ATP wylądowała na olbrzymim żwirowym placu obok największej sceny, okraszonej nazwą nowego głównego sponsora, jakim po raz pierwszy był Heineken. Efekty tej przeprowadzki były opłakane. Shellac, tradycyjna atrakcja Primavery, zabrzmiał tak źle i cicho, że aż ręce opadały. To zespół grający przede wszystkim brzmieniem, które jest ono dość proste w realizacji – opiera się raczej na minimalizmie niż utrudniającym pracę akustyka przeroście impulsów. Ktoś jednak zabrał gitarze Albiniego całą metaliczną siłę, a perkusję Trainera chwilami lepiej było słychać wprost ze sceny niż z głośników. Koszmar i zupełny brak szacunku. W pamięci zapadł tylko fakt wykonania dwóch nowych, ale wcześniej nie granych utworów. Neurosis brzmieli jak Neurosis tylko po włożeniu zatyczek, które ściągały zgrzytliwą, heavy-metalową górę, której ten zespół z własnej woli na pewno nie generował. Na szczęście gdy się to zrobiło, koncert okazał się doskonały – zaczął się zaskakująco od powolnego, wyciszonego „Bleeding the Pigs” z Honor Found in Decay, później jednak nabrał mocy, a nowe utwory zostały przeplecione bodajże dwoma starymi. Samodzielnej akustycznej poprawki nie dało się wprowadzić na koncercie The Sea and Cake, którzy zabrzmieli jak najpospolitszy indie-rockowy zespół, któremu na dodatek bas czasem wypada z miksu, a czasem razi niespodziewanymi detonacjami. Kilka innych zespołów na scenie ATP doświadczyło bliskości głównej sceny i absurdalnego ułożenia na niej koncertów w tym samym czasie. Stracili na tym zwłaszcza Jim Jarmusch i Jozef van Wissem, którzy zagrali naprawdę dobry, delikatny duet. Jarmusch zaskoczył melodyczną grą na gitarze akustycznej (zamiast grania elektrycznymi fakturami jak na płytach duetu), ale jedną trzecią ich krótkiego występu zagłuszył koncert Jesus and Mary Chain na scenie umieszczonej sto metrów obok. Inna sprawa, że koncert Wissema i Jarmuscha po prostu powinien odbyć się pod dachem w Auditori. Przez drugą część przypisanej im godziny Jarmusch i Wissem grali na gitarach elektrycznych i z perkusistą jako SQURL, co na szczęście było słychać lepiej. To zespół Jarmuscha, który niedawno wydał epkę, ale Wissem na niej nie gra – koncert był ewidentnie improwizowany, wypełniony niespiesznymi utworami z nutką Dirty Three i Low w tle. Jeszcze trudniejszą „konkurencję” w dźwiękowej przestrzeni mieli Nurse with Wound, których koncert, dość cichy i poskładany z ambientowo-noise’owych płatów, elegancko się rozwijał, aż po 20 minutach obok ryknęło My Bloody Valentine. Po kolejnych 10 minutach Nurse with Wound doszli do słusznego wniosku, że nie ma sensu dalej kopać się z koniem i po prostu skończyli.

Na szczęście bezproblemowo i doskonale wypadli Hot Snakes, którzy po reaktywacji są w wielkiej formie – grają z olbrzymią intensywnością, doskonale eksponując swoje charakterystyczne, trochę hard-core’owe, trochę garażowe brzmienie. Ciekawostką był udział obu perkusistów grupy, którzy wymienili się mniej więcej w połowie koncertu. Obok Swans był to najlepszy gitarowy koncert festiwalu. Michael Gira i spółka wystąpili na scenie Ray Ban, tam gdzie dwa lata temu dali legendarny już koncert. Teraz ludzi było znacznie mniej i było oczywiście ciszej, ale przede wszystkim muzyka była wyraźnie inna, ba, była już nieco inna niż na marcowym koncercie w Warszawie – w jeszcze większym stopniu opierała się na rytmie. Bardzo dobrze wypadli też Thee Oh Sees. Od dawna są kapitalnym zespołem koncertowym, a gdy grają na fali naprawdę udanej płyty, to słucha się ich tym lepiej. Na ich koncercie na felernym ATP panowie dźwiękowcy mieli nawet mało wpadek. Takiego ryzyka w ogóle nie było w przypadku koncertu Death Grips – zespół przyjechał bowiem jako duet wokalista + didżej / producent. Bez Zacha Hilla, powtórzę, bez Zacha Hilla. Burnett okazał się faktycznie scenicznym zwierzęciem, a potężnie głośne bity miały dużą moc, jednak bez perkusisty Death Grips okazali się po prostu dobrym, agresywnym hip-hopowym zespołem – takim Dalek na sterydach i jest to jednak rozczarowanie. Pod nieobecność Zacha tytuł „perkusisty festiwalu” bezapelacyjnie należy się Gregowi Fox, który grał kosmiczne polirytmie w swoim zespole Guardian Alien. Ale znowu, co z tego, że zespół łączył materiał z debiutu z nowymi rzeczami, co z tego, że celebracyjność Gang Gang Dance zestawiał z transowością Master Musicians of Bukkake i black metalowymi wtrętami, jeśli jednej z dwóch gitar nie było w miksie w ogóle, a wokal i talerze dobiegały bardziej ze sceny niż z głośników? Zupełny brak szacunku ze strony organizatorów i dla muzyków, i dla słuchaczy, tym razem na scenie Vice. Gruba wtopa miała miejsce na scenie Pitchfork już na samym początku festiwalu. Po zeszłorocznym występie na Offie, po Savages można było oczekiwać wiele. Niestety, po około 30 minutach pojawiły się problemy – przez 7-8 minut zespół grał bez gitary, aż uznał, że ma dość i zaliczył długą przerwę w secie. Żmudne budowanie napięcia przez Jehnny Beth poszło na nic. Zawiedli Liars. Wiadomo było, że ich koncert będzie różnił się od tych choćby z czasów Drums Not Dead czy gitarowych smętów sprzed dwóch lat, ale wyszła mizerna dyskoteka dla bardziej młodocianej (widocznie scena Pitchfork zobowiązuje) i podpitej części publiki. Skład osobowy przyciągnął mnie jeszcze na koncert Bored Spies, w którym grało dwóch muzyków Bitch Magnet (Sooyoung Park i Orestes Morfin). Ten zespół, z Azjatką Cherie Ko na wokalu, prezentował jednak rzecz dużo cichszą (nawet na tle Seam), gdzieś między dreampopem a slowcore i odniosłem wrażenie, że koncert na PS, bez płyty, był trochę falstartem. Natomiast koncert Phosphorescent nasunął myśl, że teraz dla zrobienia kariery w indie-folk-rocku sama broda już nie wystarcza, jeszcze potrzebne są zakola. Jeśli jednak sama muzyka faktycznie musi być podpierana przesadzoną melancholią klawiszy, to jednak wolę rozmach Destroyer.

Jeden artysta był poza wszelkimi kategoriami – Daniel Johnston. Z towarzyszeniem trzech muzyków i wydrukowanymi tekstami zagrał w Auditori. Mimo drżących rąk, Johnston był w dobrej formie wokalnej i psychofizycznej, co w jego przypadku ma chyba najważniejsze znaczenie. Żartował co jakiś czas z zespołu, opowiadał dowcipy, momentami poruszające, nostalgiczne, miłosne historie. Znalazło się miejsce zarówno na charakterystyczne utwory organowe, piosenki a capella jak i na te gitarowe. Głos wciąż ten sam, trochę się łamiący. To był taki koncert, na którym publiczność w równym stopniu chłonie to, co płynie ze sceny, jak i trzyma za artystę kciuki, żeby bez problemu dotarł do końca i zaśpiewał „True Love Will Find You In The End” na pożegnanie.

 

Na największej scenie festiwalu najbardziej dawała się we znaki masowość współczesnej Primavery – przestrzeń na ok. 20 tysięcy ludzi wypełniała się dość szczelnie, w jej środku bardziej widać było telebimy niż postaci na scenie, a brzmienie było wielką niewiadomą. Co ciekawe, choć przez cały weekend grano na niej albo rockowo, albo popowo, to nie zagrał tam żaden zespół z kobietą w roli głównej. Pierwszą „gwiazdą” tej sceny byli Tame Impala, którzy jednak wydawali się onieśmieleni rozmiarem sceny, na której przyszło im grać – zabrzmieli banalnie i drętwo, zupełnie bez atmosfery swych studyjnych propozycji. Mieszane uczucia pozostawił headliner soboty, czyli Nick Cave & the Bad Seeds. Klasyczny headlinerski set (nowa płyta, charakterystyczne stare utwory itp.), wręcz wyreżyserowana prezencja całego zespołu, charyzmatyczny wokalista, ale jednak występ nie porywający, paradoksalnie muzycznie najciekawszy w cichszych momentach, które jednak na tak olbrzymiej scenie pozbawione były nastroju. Ten akurat koncert można analizować w rockistowskich kategoriach – nie do końca wierzyłem w emfazę i dramat tego koncertu.

Na tle rozczarowań około-rockowych, pop z ambicjami generalnie był dobrą stroną tej edycji festiwalu. Hitem na największej scenie okazał się występ Phoenix. Francuzi bardzo dynamicznie i energicznie (dwie perkusje w tym pomagały) grali przebój za przebojem, a przy tym zachowali wysublimowane, dopracowane co do szczegółu brzmienie. Sympatyczną niespodzianką był udział J Mascisa w roli dodatkowego gitarzysty w ostatnim utworze. Na tle generalnej dźwiękowej mizerii, wyrazisty koncert Phoenix na tak dużej scenie to absolutnie sukces. Zaskakująco dobry był też koncert The Postal Service, którzy w dziesięć lat po wydaniu płyty serwują tradycyjny reaktywacyjny zestaw – reedycja deluxe plus koncerty, których zresztą przed laty praktycznie nie grali. Płyta zestarzała się słabo, czy to za sprawą trącących dziś myszką elektronicznych podkładów, czy tekstów, które w pewnym stopniu można traktować jako kamień węgielny późniejszej inwazji hipsterbandów złożonych z facetów sikających na siedząco. Tamborello podkłady poddał jednak liftingowi, zespół ewidentnie przyłożył się do przygotowania koncertowych aranżacji, a wokalny performans Gibbarda i Jenny Lewis był bez zastrzeżeń. Przede wszystkim, to jednak są piękne melodie i odświeżenie ich sobie na żywo okazało się zaskakująco przyjemne. Świetny, kameralny koncert zagrał Chris Cohen, który solowy materiał z kapitalnej płyty Overgrown Path przearanżował na kwartet, sam pełniąc rolę perkusisty i wokalisty. Jego finezyjna muzyka nie jest stricte koncertowym tworzywem – wymaga brzmieniowej precyzji i miękkości zarazem, ale zespół zagrał ją świetnie i miał to szczęście, że nikt mu w niczym nie przeszkadzał. Tyle szczęścia na scenie Vice nie miała grupa Daughter, która generalnie wypadła bardzo dobrze. Elena Tonra potwierdziła swoje walory wokalne, a instrumenty były bardziej uwypuklone niż na płycie, co wzmocniło przekaz. Niestety po ok. 30 minutach występu na sąsiedniej scenie Pitchfork zaczął grać Doldrums. Muzyka z tej sceny i wiatr od morza skutecznie pogorszyły warunki odbioru dalszej części koncertu Daughter. Jednym z większych zaskoczeń na plus był koncert Jessie Ware. Świetna forma wokalna, świetne nagłośnienie, bardzo dobrze dobrana setlista równoważąca nostalgię i euforię, a do tego dobry kontakt z publicznością przy zachowaniu charakterystycznej tajemniczości. Brawo.

 

Tradycyjna główna scena festiwalu, teraz zredukowana do roli tej drugiej i nazwana po prostu Primavera, miała zarówno gitarowych, jak i elektronicznych headlinerów, w szczególności The Knife. Trudno powiedzieć, czy to w ogóle był koncert. Muzyka była z playbacku, grupa „wykonawców” początkowo udawała, że „gra” (w tym na instrumentach kuriozalnie dobranych do sygnału emitowanego z głośników), czasem udawała, że śpiewa, czasem może trochę śpiewała, a od trzeciego utworu już przede wszystkim skakała po scenie, bo sensownej choreografii w tym za wiele nie było. The Knife do koncertów podeszli w tym sezonie trochę jak gwiazdy EDMu, sprowadzając ich muzyczny wymiar do odtworzenia muzyki przez potężny soundsystem. Oczywiście w przypadku tego zespołu wszystko musi być „głębsze”, czyli aby rzecz pojąć należałoby zapewne te pląsy i przebieranki „zdekodować”, pochylić się z troską nad „niemożliwością zagrania muzyki elektronicznej na żywo”, zastanowić, czy zespół w ten sposób „wstrząsa przyzwyczajeniami” itp. itd., ale odpuśćmy sobie racjonalizacje – zespół, który za takie pieniądze (regularne koncerty kosztują ok. 40 euro) proponuje muzykę puszczoną z cd i tańce na scenie, po prostu się kompromituje. Na szczęście doskonała elektroniczna riposta przyszła następnego dnia z Niemiec za sprawą dwóch koncertów w Auditori. Najpierw piękny koncert zagrali Pantha du Prince & Bell Laboratory. Ich płyta jest dość słaba, ale na koncercie ten materiał wypadł świetnie – na scenie był 50-dzwonowy karylion, masa metalofonów, perkusja, całość zabrzmiała doskonale, a przenikanie się instrumentów akustycznych z elektroniką było wyśmienite. Wisienką na torcie były dwa utwory z Black Noise wykonane przez cały zespół na bis. W równie dużym, sześcioosobowym składzie zagrał Apparat z płytą Krieg und Frieden. Były smyczki, kontrabas, klawisze i w skupionym Auditori dało to z najbardziej klimatycznych i metafizycznych koncertów na całym festiwalu. Doskonały koncert na scenie ATP zagrał też szwedzki duet Roll the Dice – ich koncerty polegał na transpozycji trzech kompozycji w rozbudowane, transowe formy operujące pulsami i post-rockowymi melodiami tworzonymi za pomocą elektroniki w dużej mierze analogowej i z zauważalnym pierwiastkiem improwizacji. Pewnym rozczarowaniem był występ Dana Snaith pod nazwą Daphni, przede wszystkim dlatego, że to był dj set, a nie live act, nie wiadomo po co umieszczony na sporej scenie Ray Ban, która zapełniła się mniej więcej w połowie. Daphni pierwszy raz sięgnął po utwór z Jiaolong dopiero po trzech kwadransach, a o klubowej atmosferze nie mogło być mowy. Szkoda, że twórca jednej z najciekawszych tanecznych płyt ostatniego czasu był tu tylko didżejem.

Jak na europejski festiwal przystało, reprezentowana była też Afryka, ale jak to na europejskim festiwalu bywa, w sposób dość bezpieczny. Mulatu Astatke zagrał z Heliocentrics w Auditori utwierdzając mnie w opinii, że dopóki gra z tym składem, to na jego koncerty już chodzić nie będę. To świetny muzyk i dopóki zespół operuje w tle jego wibrafonowych opowieści, słucha się tego w miarę dobrze. Ale kiedy Heliocentrics epatują swoją kwadratową grą, tymi pseudojazzowymi pseudosolówkami, cały urok znika. Ciekawszy był koncert Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou, który w sobotnim słońcu przyjął trochę piknikową formę, a kolejne utwory scalały się w jedną wibrację – ale to dobrze, takiej muzyki słucha się przecież w ruchu. Trochę zabrakło instrumentu klawiszowego, ale sekcja dęta punktowała całość bardzo zgrabnie.

Ostatecznie, po raz trzeci na Primaverze występowały polskie zespoły. Tym razem obecność Polski była bardziej podkreślona niż w poprzednich latach – oprócz koncertów na showcase’owej scenie we wtorek przed główną częścią festiwalu polscy muzycy zagrali też na klubowej rozgrzewce w mniejszej sali Apolo, a na odbywającej się w dzień konferencji miały miejsce dwie sesje poświęcone Polsce. Akurat ta scena jest zazwyczaj doskonale nagłośniona i także w tym roku wszystkie polskie zespoły zabrzmiały tam doskonale. Ma ona jednak to do siebie, że większość ludzi trafia tam trochę przypadkiem, przechodząc obok, odpoczywając nieopodal itd., dlatego zazwyczaj najlepiej wypadają są te grupy, które z daleka słychać. Plum przyciągnął równie liczną i równie szalejącą publiczność jak Woody Alien dwa lata temu, dając naprawdę dobry, komunikatywny koncert. Twilite też byli sugestywni, ale niestety zdecydowanie nie były to warunki dla nich, niestety takie delikatne zespoły po prostu na tej scenie pozostają niezauważone. Na szczęście Twilite być może najlepiej pasował koncert wtorkowy. Fuka Lata grali w sobotę przed drugą w nocy i rozbili bank – tak licznej publiczności nie miał na PS jeszcze polski zespół, a tak roztańczoną spotyka się na tam rzadko. Był to chyba najlepszy ich koncert, jaki widziałem – kapitalne syntezatorowe arpeggia, hipnotyzujący, ale nie nachalny rytm, świetny wokal i rozmarzona, księżycowa atmosfera. Piękny koncert. Poza tym, na showcase’owej scenie rzadko trafia się coś naprawdę ciekawego, zwłaszcza zespoły hiszpańskojęzyczne prezentują sztampowy rock. Wyjątkiem była włoska grupa Blue Willa, która swój pierwszy album zrobiła niedawno pod okiem Carli Bozulich. Na koncercie można było zrozumieć, że łatwo znaleźli wspólny język – muzyka kwartetu miała w sobie emocjonalne skoki, lekko weilowskiego ducha i sporo gitarowych spięć. Ciekawy i obiecujący zespół.

 

Marketingowy i frekwencyjny sukces Primavery w ostatnich latach (ostatnie trzy edycje przyciągały przecież corocznie dwukrotnie więcej widzów niż te sprzed sześciu, siedmiu lat) jest na swój sposób symboliczny dla okresu marketyzacji tzw. indie oraz zacierania granic między tym, co tzw. alternatywą jest, a co nią nie jest (pisałem o tym więcej w styczniu, więc nie będę się powtarzał). W tym roku festiwal po raz drugi odbywa się zarówno w Barcelonie, jak i w okrojonej (i tańszej) wersji w Porto, ale widać, że ambicje organizatorów są większe – festiwal chciałby być europejską Coachellą, diabelski młyn obok głównej sceny już stoi. W marketingowym sprycie Primavera poszła tak daleko, że coś, co zawsze wydawało mi się żartem – ogłoszenie na festiwalu wykonawców na następny rok – miało w tym roku miejsce, kiedy ostatniego dnia zapowiedziano udział Neutral Milk Hotel w edycji 2014. Niestety mam coraz mocniej ugruntowane wrażenie, że dla Primavery muzyk i słuchacz są już tylko dwoma elementami niezbędnymi dla wygenerowania przychodu i zawarcia sponsorskich umów – czy tego muzyka ów słuchacz na koncercie będzie w ogóle mógł usłyszeć, jest drugorzędne. Obecnie jest to od strony realizacji dźwiękowej najgorszy festiwal, jaki znam. Jeśli nie nastąpi poważna poprawa pod względem organizacji, nagłośnienia i warunków odbioru muzyki, to programowe atrakcje będą okazywać się częściowo wirtualne, często we frustrujący sposób. Szczerze mówiąc, w zmianę tego dołującego trendu raczej nie wierzę.

[tekst: Piotr Lewandowski; współpraca: Dariusz Rybus, Karolina Andrzejewska]

[zdjęcia: Piotr Lewandowski, Dariusz Rybus]

Phoenix [fot. Piotr Lewandowski]
Phoenix [fot. Piotr Lewandowski]
Phoenix [fot. Piotr Lewandowski]
Phoenix [fot. Piotr Lewandowski]
Phoenix & J Mascis [fot. Piotr Lewandowski]
The Postal Service [fot. Piotr Lewandowski]
The Postal Service [fot. Piotr Lewandowski]
The Postal Service [fot. Piotr Lewandowski]
The Postal Service [fot. Piotr Lewandowski]
Hot Snakes [fot. Piotr Lewandowski]
Hot Snakes [fot. Piotr Lewandowski]
Hot Snakes [fot. Piotr Lewandowski]
Hot Snakes [fot. Piotr Lewandowski]
Hot Snakes [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Swans [fot. Piotr Lewandowski]
Daniel Johnston [fot. Piotr Lewandowski]
Daniel Johnston [fot. Piotr Lewandowski]
Daniel Johnston [fot. Piotr Lewandowski]
Thee Oh Sees [fot. Piotr Lewandowski]
Thee Oh Sees [fot. Piotr Lewandowski]
Thee Oh Sees [fot. Piotr Lewandowski]
Death Grips [fot. Piotr Lewandowski]
Death Grips [fot. Piotr Lewandowski]
Death Grips [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Neurosis [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Shellac [fot. Piotr Lewandowski]
Chris Cohen [fot. Piotr Lewandowski]
Chris Cohen [fot. Piotr Lewandowski]
Chris Cohen [fot. Piotr Lewandowski]
Chris Cohen [fot. Piotr Lewandowski]
The Sea and Cake [fot. Piotr Lewandowski]
The Sea and Cake [fot. Piotr Lewandowski]
The Sea and Cake [fot. Piotr Lewandowski]
The Sea and Cake [fot. Piotr Lewandowski]
Jozef van Wissem & Jim Jarmusch [fot. Piotr Lewandowski]
Jozef van Wissem & Jim Jarmusch [fot. Piotr Lewandowski]
Jozef van Wissem & Jim Jarmusch [fot. Piotr Lewandowski]
SQURL [fot. Piotr Lewandowski]
Nurse with Wound [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Guardian Alien [fot. Piotr Lewandowski]
Bored Spies [fot. Piotr Lewandowski]
Bored Spies [fot. Piotr Lewandowski]
The Knife [fot. Piotr Lewandowski]
The Knife [fot. Piotr Lewandowski]
The Knife [fot. Piotr Lewandowski]
The Knife [fot. Piotr Lewandowski]
The Knife [fot. Piotr Lewandowski]
Pantha du Prince & Bell Laboratory [fot. Piotr Lewandowski]
Pantha du Prince & Bell Laboratory [fot. Piotr Lewandowski]
Pantha du Prince & Bell Laboratory [fot. Piotr Lewandowski]
Pantha du Prince & Bell Laboratory [fot. Piotr Lewandowski]
Pantha du Prince & Bell Laboratory [fot. Piotr Lewandowski]
Roll the Dice [fot. Piotr Lewandowski]
Roll the Dice [fot. Piotr Lewandowski]
Roll the Dice [fot. Piotr Lewandowski]
Nick Cave & the Bad Seeds [fot. Piotr Lewandowski]
Nick Cave & the Bad Seeds [fot. Piotr Lewandowski]
Nick Cave & the Bad Seeds [fot. Piotr Lewandowski]
Tame Impala [fot. Piotr Lewandowski]
Tame Impala [fot. Piotr Lewandowski]
Tame Impala [fot. Piotr Lewandowski]
Tame Impala [fot. Piotr Lewandowski]
Phosphorescent [fot. Piotr Lewandowski]
Phosphorescent [fot. Piotr Lewandowski]
Blue Willa [fot. Piotr Lewandowski]
Blue Willa [fot. Piotr Lewandowski]
Blue Willa [fot. Piotr Lewandowski]
Mulatu Astatke & the Heliocentrics [fot. Piotr Lewandowski]
Mulatu Astatke & the Heliocentrics [fot. Piotr Lewandowski]
Mulatu Astatke & the Heliocentrics [fot. Piotr Lewandowski]
Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou [fot. Piotr Lewandowski]
Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou [fot. Piotr Lewandowski]
Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou [fot. Piotr Lewandowski]
Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou [fot. Piotr Lewandowski]
Plum [fot. Piotr Lewandowski]
Plum [fot. Piotr Lewandowski]
Plum [fot. Piotr Lewandowski]
Twilite [fot. Piotr Lewandowski]
Twilite [fot. Piotr Lewandowski]
Fuka Lata [fot. Piotr Lewandowski]
Fuka Lata [fot. Piotr Lewandowski]