Choć aby zobaczyć The Dillinger Escape Plan po Miss Machine po raz pierwszy pojechałem na koncert z Warszawy do Berlina, co wówczas (2004) było niezłą mordęgą, to nie widziałem ich na żywo od dobrych kilku lat. Od Ire Works było dla mnie w ich muzyce za dużo popu, melodyjek i ckliwych zaśpiewów, a choas, niegdyś powalający, wydawał mi się wyreżyserowany. Warszawski koncert po solidnej tegorocznej płycie One of Us Is a Killer tę popowość podkreślił. Piosenki, które na albumach odgrywały (czy też w przeszłości odgrywałyby) rolę najbardziej lekkostrawnych, stały się głównymi punktami setu. Nadal wyróżniały się najlepsze z nich, jak choćby tytułowy utwór nowej płyty, ale en masse sprawiły one, że jak zombie wracały wspomnienia nu metalu. Gdy zaś zespół sięgał po starocie - "Panasonic Youth" czy "Sugar Coated Sour" - nie był w stanie oddać ich złożoności i intensywności. Odejście oryginalnego perkusisty Chrisa Pennie po Miss Machine chyba odsunęło TDEP od Meshuggah w stronę System of a Down (abstrahując od tego, co Pennie po odejściu sam zrobił), a polirytmie uległy wyprostowaniu coby dało się skakać. Przynajmniej takie miałem wrażenie słuchając dość płaskiego "Come to Daddy" na bisa. Bis był jednak jednym z najmocniejszych punktów koncertu, z potężnym "43% Burnt" na koniec. TDEP AD 2013 to porządny, głośny zespół rockowy, ale jednak wolę zapamiętać ten zespół przez pryzmat zawiłej, precyzyjnej i miażdżącej muzyki z pierwszej połowy ubiegłej dekady.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]