Kiedy dwa lata temu w Kinie Kijów w ramach Unsound wystąpił Morton Subotnick, całego koncertu wysłuchałem z zamkniętymi oczami, bez zbędnych wizualizacji Lilevana. Odbiór twórczości jednego z pionierów elektroniki, nie wymagał dodatkowego bodźca wizualnego, w zupełności duże wrażenie robiła fonia. Podczas tegorocznych koncertów Unsound w Kinie Kijów po 10 minutach również zamknąłem oczy, żeby sprawdzić jak sprawdza się sama muzyka.
Koncert Roly'ego Portera i Keitha Fullertona Whitmana mocno mnie zawiódł; na siłę dodane smyczki i w zasadzie dwa następujące po sobie występy, a nie wspólne wykonanie były mało ciekawe i niezbyt kreatywne; przyznam, że wolałbym zobaczyć Fullertona solo. Robert Henke w projekcie "Lumiere" muzykę zintegrował z wizją – lasery rysowały kształty na ekranie w rytm suchego techno czy brzmień bliskich dokonaniom Raster Noton. Efekt robił wrażenie, ale przy zamkniętych oczach, jego zjawiskowość spadała. Muzyka nie obroniła się sama.
W tym roku Unsound zastrzegł, żeby nie robić zdjęć, skupić się na muzyce, nie na jej utrwalaniu; organizatorzy zaznaczyli, że każdy z koncertów poza tymi Hotelem Forum (wyjątkiem były sety w Kinie Kijów i jeden z koncertów w Filharmonii) będzie pozbawiony wizualizacji. W dobie atakujących ze wszelkich stron mediów, starali się więc ukierunkować widzów, ale też fotoreporterów na odbiór muzyki i nie rozpraszanie siebie oraz innych. Wielokrotnie pojawiała się ochota, aby wyciągnąć telefon komórkowy i zrobić zdjęcie, co pokazało też, jak silnie jesteśmy do tej czynności przyzwyczajeni. Ci, którym udało się powstrzymać, z pewnością zmusiło do pewnej refleksji (chociaż sporadyczni pojawiły się osoby z aparatami) i zwyczaju uwieczniania wszystkiego i wszędzie. Z drugiej strony fajnym aspektem były rysunki regularnie zamieszczane przez festiwal w mediach społecznościowych, które ciekawie uatrakcyjniły sposób relacjonowania tego, co się na nim działo.
Unsound to wydarzenie poszukujące, którego organizatorzy stale zmieniają jego formułę, rozbudowując kolejne komponenty imprezy. Rokrocznie wrażenie robią lokalizacje, w których występują zespoły oraz przygotowanie akustyczne tych miejsc. Hotel Forum wydaje się być miejscem, w którym festiwal w końcu odnalazł się z programem wieczornych imprez, przestrzeń sprawdzającą się doskonale, a na dodatek podskórnie zachowującą pewien tajemniczy klimat łączący nastrój polski potransformacyjnej początku lat 90. i mrocznego hotelu z „Lśnienia” Stanleya Kubricka.
Krakowski festiwal z jednej strony przyciąga legendarnymi nazwiskami w programie, z drugiej eksperymentalnymi formacjami, a z trzeciej artystami często na wyrost wyhajpowanymi przez zachodnie media. Organizatorzy balansują między tymi trzema nurtami, a na żywo można przekonać się, ile prawdy jest w popularności danego wykonawcy. Starsi i młodsi, bardziej lub mniej znani, epokowi i sezonowi – na każdy uczestnik może zweryfikować ile prawdy jest w opiniach o legendach, o wypromowanych sezonowych twórcach, czy nieznanych nazwiskach. Bardzo często efekt jest zaskakujący, na plus, pokazuje jak dobrze można rozwinąć formułę koncertowego grania.
Bardzo dobrze na rozpoczęcie Unsound zaprezentował się Mika Vainio, który skrupulatnie budował muzykę, na żywo ukazując jej przeobrażenia i stale zmieniając formę. Świetnie operował ciszą, partie rytmiczne przeplatane były potężnymi zgrzytami i sprzężeniami, a wszystko to miało umiejętnie wykreowaną dramaturgię. Nate Young zaprezentował kolaż niepokojących zgrzytów i trzasków, które w pewnym momencie zyskały posmak ścieżki dźwiękowej do filmów klasy B. Sam sprowokował kabaretowy charakter występ i otworzył się na publiczność ironizując na scenie, na czym jego koncert bez wątpienia zyskał. Set B/B/S dość różnił się od nagrań studyjnych. Niskie i ponure drony były wzbogacane o delikatną perkusję, co tworzyło osobliwy, trochę post-rockowy klimat, który doskonale się sprawdził i nie raził pretensjonalnością.
Innode, nowy projektu Stefana Németha na płycie brzmi bardzo podobnie jak jego wcześniejszy zespół, nieodżałowany Radian. W Mandze grupie udało się wypracować koncertową formułę, bardzo rytmiczną, transową, w której muzycy budowali dialog między brzmieniem mooga i generowanym przez niego hałasami, a dwiema perkusjami, za którymi zasiedli Steven Hess i Bernhard Breuer. Jenny Hval w towarzystwie perkusisty i gitarzysty, dość elektroniczny materiał, pochodzący głównie z „Innocence is Kinky” skierowała bardziej w stronę bardziej wyrazistego, rockowego grania, wprowadzając zwięzłą narrację i dramaturgię, podkreślając swoim śpiewem i wokalizami pewne elementu bliskie sztuce performance.
Jednym z najlepszych koncertów całego festiwalu był set Pete'a Swansona we wczesnych sobotnich godzinach w Mandze. Wykorzystując prosty analogowy syntezator i zestaw efektów, zaprezentował rytmiczny, hałaśliwy koncert, pełen szumów i tanecznych bitów w punk rockowej konwencji, otoczony przez tańczących widzów. On najlepiej pokazał jak daleko poza laptopowe granie może wyjść artysta z nurtu muzyki elektroniczne. Do klubowych koncertów było mu daleko, a bliżej do formy koncertowej Lightning Bolt; wpuścił dookoła siebie publiczność, grając rytmiczne i hałaśliwe kompozycje, pełne szumów i noise’u.
Podczas klubowych nocy w Hotelu Forum nie zawiedli Underground Resistance, którzy pokazali że ich oldskulowe podejście do tworzenia muzyki nie niweluje jej aktualności. Doskonały, konsekwentnie budowany set (jego płynność psuła trochę zbyt długa konferansjerka), pełen egzotycznych brzmień i hipnotycznych rytmów był jednym z najlepszych wieczornych koncertów na Unsound.
Performerski majstersztyk zaprezentował Mykki Blanco, który najlepiej ze wszystkich artystów odnalazł się na scenie, ożywiając ją pomiędzy trochę monotonnymi setami klubowych, często przepełnionymi dudniącymi i otępiającymi brzmieniami. Bardzo dobrze spisali się Demdike Stare i Andy Stott, którzy swój analogowy set zaprezentowali z pomysłem, treściwą narracją, trochę górując nad występującymi tego dnia artystami. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się otwierający pierwszą noc w Forum koncert Tralala Blip. Na żywo zespół ten bliski jest dokonaniom The Knife, wczesnego Mouse on Mars, a trochę zanurzony w chillwave, pełen zniekształconych wokaliz i syntezatorowych fal dźwięku. Praktycznie bez znaczenia było w tym przypadku to, że część składu stanowią osoby niepełnosprawne. Clipping. swoją hałaśliwą, noise’ową i gęstą muzykę zagrali trochę w stylu Death Grips, jednak bardziej nastawiona była na gęstniejącą zabawę fakturami dźwięku, niż rytmiczne podkłady z nałożonym na nie rapem.
Kulminacyjnym punktem imprezy, na którym zdecydowanie warto było zostać, okazał się niedzielny koncert Pantha du Prince & The Bell Laboratory. Monumentalny występ, pełen detali, słyszalnych dzięki bardzo dobrej selektywności dźwięku, mimo że odbył się w niełatwej i dusznej przestrzeni Muzeum Inżynierii Miejskiej. Na scenie dominowało The Bell Laboratory z szerokim spektrum brzmienia dzwonów – od małych dzwonków, marimby, po potężne carilliony, ale też perkusję, która razem z bitami Webera odpowiadała za sekcję rytmiczną i nadawała muzyce rockowej konsystencji. Sam Weber natomiast zniknął pod gęstą warstwą dźwięków „dzwonników”, czasem dodając trochę elektronicznych plam w tle lub wzbogacając kompozycje warstwami basowymi. Trzy rozbudowane suity brzmiały imponująco, co podkreśliło przejście muzyków z dzwonkami wśród publiczności, a później odegranie „Lay in a Shimmer” na finał. Zdecydowanie warto było na tym koncercie zostać.
Ale Unsound miał też momenty słabsze. Występ Julianny Barwick i duetu Chatham/Palestine w Kościele św. Katarzyny wywołał we mnie najgorsze wrażenie ze wszystkich koncertów w tej przestrzeni podczas dotychczasowych edycji, w których dane mi było uczestniczyć (zaznaczam, że rok temu mnie tam nie było). Barwick na płycie brzmi ciekawie i pokazuje jak trafnie można ze zloopowanych wokaliz budować niezłe kompozycje, wsparte pianinem czy ambientowymi fakturami tle. Na koncercie natomiast katastrofalnie wypadały jej kolejne utwory, oparte na kilkusekundowych loopach, bardzo podobnych w formie i konstrukcji. Ciekawym uzupełnieniem mógł być dziecięcy chór, jednak jego kiepskie nagłośnienie spowodowało, że w zasadzie był tylko echem, pogłosem wokalistki, która swoim głosem skutecznie go agłuszała. Szkoda, bo można było to brzmienie zdecydowanie lepiej wykorzystać. Rhys Chatham i Charlemagne Palestine stworzyli trochę coś na pograniczu muzycznego show. Najpierw, niczym duet grajków, z harmonijką i klarnetem przemaszerowali wzdłuż naw, a potem – po raz pierwszy na Unsound w tej przestrzeni – doskonale wykorzystali akustykę kościoła. Palestine’a grającego na organach, świetnie punktował Chatham przeciągłymi frazami trąbki w tylnych nawach. Cała ich kompozycja opierała się na potężnie brzmiącym organowym dronie, uzupełnianym o zapętlone warstwy trąbki Chathama, a w swoim apogeum o transowe, bardzo szamańskie wokalizy Palestine’a (momentami bliskie zawodzeniem Michaela Giry). Za dużo jednak było tam chaosu, trochę przerośniętego komizmu, a całość sprawiała wrażenie mało sensownej improwizacji. Finał z wygrywanymi urywkami partii na fortepianie i na gitarze zepsuł dobre wrażenie, stopniowo zmieniając się w farsę i kiczowaty show, w którym muzycy ironizowali, ale bardziej bawili się formą niż próbowali przekazać coś treściwego. Odnaleźć się na scenie próbował Dean Blunt w Starym Teatrze Narodowym. Muzyk szukał dla siebie formy, w ciemności i zapełnionej dymem sali, trochę imitując koncerty Niwei, jednak finalnie w towarzystwie gitarzystki zabrzmiał dosyć miałko (poza tym sporo do życzenia pozostawiał jego wokal). Żal, że nie wystąpił z nim kwartet smyczkowy jak miał to zaplanowane na początku; całość przyjęła kształt dość chłodnego i mało efektownego performance’u.
Rozczarowaniem był koncert Fire!, który pokazał że to co nagrane na płytach i sprawdza się świetnie, na koncercie brzmi wręcz katastrofalnie. Wszystkie utwory oparte o te same struktury, sprowadziły zespół do prostych założeń: do warstwy rytmicznej Johana Berthlinga na basie i Andreasa Werliina na perkusji, Mats Gustafsson dogrywał swoje rozszalałe, free jazzowe partie albo uzupełniał grę kolegów elektroniką (bardzo kiepskiej jakości). Muzycy wpadli trochę w schemat, z którego trochę udało się im wybrnąć w finale, ale aż dziw bierze że coś takiego miało miejsce w przypadku saksofonisty, który chociażby z The Thing potrafi wyczyniać cuda. Dość przewidywalnie i mało wyraziście wypadł wieczór „gitarowy” w Muzeum Inżynierii Miejskiej: Altar of Plagues bliżej było do post-rockowych, instrumentalnych uniesień niż ciekawej odsłony black metalu, a Earth zagrali zachowawczo, trochę bez pomysłu, bardziej koncentrując się na formie niż próbie budowania pewnej dramaturgii na scenie. Nietypowym zawodem okazała się Laurel Halo, która na żywo prezentuje dosyć typowy, mało ciekawy set, oparty przede wszystkim o gęsto brzmiące techno, podczas gdy jej nowa płyta „Chances of Rain” jest całkiem ciekawa i ma bardziej sprecyzowany kształt.
Zastanawiająca jest formuła tworzenia przez Unsound muzycznych kolaboracji pomiędzy zagranicznymi a polskimi artystami. Prym w tej sytuacji wiedzie eksploatowanie od kilku lat w różnych formach Sinfonietta Cracovia, co rzadko kiedy sprawdza się dobrze. A można by przecież połączyć siły muzyków różnych nurtów niż prostych kombinacji klasyka-elektronika. O ile w 2011 przy tworzeniu „Solaris” efekt był bardzo dobry, o tyle teraz – zarówno podczas wieczoru Roly’ego Portera i Keitha Fullertona Whitmana (jako kwartet smyczkowy) jak i w Filharmonii na koncercie z Orenem Ambarchi (cały skład + Joe Talia na perkusji) – wydawało się, że zespół ten raczej dodaje trochę na wyrost swoje partie niż współtworzy cały set. Uwypukliło się to przede wszystkim w finałowym koncercie Ambarchiego. Synfonietta stała obok, nie wybrzmiewała razem z muzykiem, ale sporadycznie go uzupełniała, niestety nie w kulminacyjnym, jakże ważnym dla utworu „Knots” momencie. Sam artysta z wybrzmiał świetnia, ale szkoda bo przez nie do końca trafne wykorzystanie Synfonietty koncert dużo stracił, nie było czuć energii, zwłaszcza że kompozycja ta ma bardzo otwartą formułę.
Osobny fragment refleksji należy się polskim wykonawcom. Unsound, najlepiej w tym roku ze wszystkich festiwali, znalazł dla nich miejsce w programie, tworząc rozbudowany zestaw prezentujący polską muzykę (co ważne, w równie rozsądnych porach). Paradoksalnie najbardziej na rodzimą scenę otworzył się festiwal który ma najlepsze konotacje z artystami, dziennikarzami zza granicy, sporą renomę na Zachodzie a niemal połowę jego widzów stanowią obcokrajowcy. Cieszy więc, że mogli oni zobaczyć, że polska scena jest arcyciekawa, a wiele występów przewyższa zagranicznych twórców.
Imponujący był zestaw trzech showcase’ów w Klubie Re, z których najlepsze wrażenie wywołało we mnie popołudnie z Monotype. Komora A zagrała bardzo dobry, narastający drone’owy set, uzupełniany różnymi sprzężeniami i hałasami, tworzony na bazie sampli, zrastających się w gęstą, muzyczną magmę (niedosyt pozostał!). Mirt/Ter zagrali jeden z najlepszych festiwalowych koncertów – błyskotliwie i dramaturgicznie był to bardzo przemyślany występ, a ponadto cechowała go wyrazistość, budowana na kanwie narastających, chropowatych oraz umiejętne rozwijanych struktur i faktur. Mroczny koncert Gaap Kvlt był wypełniony metalicznymi brzmieniami, przykryty ambientowymi warstwami zróżniocowanych faktur. Zupełnie inny showcase, oparty na setach z płyt winylowych, zaprezentowali twórcy związanie z Sangoplasmo. The Phantom zagrał set najciekawszy, z umiejętnie budowaną dramaturgią; od statycznych, onirycznych kompozycji, po kolejno coraz bardziej wyraźne, rytmiczne wstawki, aż po taneczny finał i dyskotekowe lo-fi utwory; natomiast Lutto Lento najwięcej bawił się dźwiękiem, brzmieniem i formą występu – zaczął od zapętlonych dziecięcych śmiechów, co nadało pewien surrealistyczny wydźwięk koncertu i utrzymało się w tym nastroju do końca. Odsłona Mik!Musik była najbardziej eksperymentalna pod względem formy, mało było tanecznych brzmień (czego – nie ukrywam – trochę oczekiwałem), a więcej eksperymentalnych struktur dźwiękowych, od drone’ów pełnych zniekształceń (Czarny Latawiec) przez połączone z elektroniką nagrania terenowe (Paweł Kulczyński) bo elementy quasi-słuchowiskowe (8rolek).
Z koncertów wieczornych bardzo dobrze zaprezentowali się artyści w Synagodze Tempel. Kwadrofonik, niekoniecznie w pierwszej części koncertu, ponieważ była trochę przesłodzona i zbyt efekciarsko wpisująca się w ramy radosnego minimalizmu. Ale wykonując „Makrokosmos III” George’a Crumba brzmiała lepiej: pełna była intrygujących detali, zróżnicowanego brzmienia, odegranych przez zespół z należytą precyzją, co ukazało ich techniczny i wykonawczy kunszt. Stefan Wesołowski wraz z trójką muzyków zaprezentował zupełnie inny ciężar gatunkowy. Ponure muzyczne repetycje tworzyły zwarte w formie, trochę wygładzone utwory, czasem uzupełniane dodatkowymi warstwami dźwięku w formie subtelnych bitów („Route”) albo pełen noise’owych sprzężeń („Tacet”). Dobrym podsumowaniem był zagrany na bis „Hoarfrost”, który brzmienie puzonu, tuby, fortepianu, skrzypiec i wiolonczeli łamał noise’owym, zagłuszającym finałem – tego typu zabiegów w dosyć wygładzonej muzyce Wesołowskiego (i często zsamplowanych partii fortepianu) trochę brakowało, a dobrze zróżnicowałoby jego występ.
W Hotelu Forum mimo problemów technicznych, spowodowanych brakiem akustyka, dobrze spisał się Wilhelm Bras. Jego bulgocząca syntezatorowa rytmika nie miała może tak dobrego wydźwięku jak na LDZ Festival, ale brzmiała sugestywnie, pokazując że Bras to muzyk z wizją, który doskonale realizuje swoje pomysły na żywo. Problemy z nagłośnieniem i zagłuszaniem z innych sal mieli improwizujący Besgaczi czyli duet Lenar/Szamburski, jednak ich improwizowane, mroczne, trochę nawiązujące do klimatu horroru, słuchowisko-koncert w efekcie wypadły ciekawie. Scratche Lenara świetnie budowały podstawy utworów, do których Szamburski grał na klarnecie lub tworzył często ironiczne teksty, modulując swoje wokalizy.
Najlepsze festiwalowe koncerty należały do Starej Rzeki, RSS Boys oraz połączenia sił Michała Jacaszka i Kwartludium. Kuba Ziołek, zagrał dłuższy niż zwykle set zdominowany przez przestrzennie brzmiące drony, w których balansował pomiędzy delikatnością, przy zestawie masy efektów, a ciężarem, swoistym „brutalizmem”, odchodząc od sztywno wyznaczonych ram utworów i prezentując jedynie dwi kompozycje z debiutanckiego albumu. RSS BOYS byli bardzo dobrze nagłośnieni, skrupulatnie rozplanowali swój set i w strojach przypominających muzułmańskie czadory wprawiali w osłupienie, ale mimowolnie zachęcali też do tanecznego rytuału. Ich repetywnie skonstruowane techno brzmiało interesująco, gęsto i mrocznie, a jednocześnie ożywczo uzupełniali je rozmaitymi brzmieniami na drugim planie. Swoje zrobiły stroboskopy, a muzyka duetu doskonale obroniła się na żywo.
W przypadku połączenia sił Kwartludium i Jacaszka, koncert w Filharmonii zdominowali ci pierwsi. Punktem wyjścia była praca Oliviera Messiaena i jego zbioru „Catalogue d’oiseaux”, tutaj zmodyfikowana na „Catalogue des abres”, gdzie punktem wyjścia były terenowe nagrania szumu drzew. Oszczędne brzmienia, doskonałe opanowanie techniczne i umiejętne budowanie nastroju, a także wzajemne kontrapunktowanie się, złożyły się na bardzo wyrazisty, najlepiej przemyślany pod względem narracji i formy koncert festiwalu. Jacaszek był tu nieco na drugim planie, serwując jedynie nagrania terenowe i ambientowe plamy; w drugiej części bardziej uwypuklił swoją rolę, dodając elektroniczne wstawki, które wspólnie z instrumentami budowały narastające crescendo.
Unsound zaoferował program bogaty i zróżnicowany, mimo że często przewijały się przez niego sezonowe „gwiazdy” elektroniki (nierzadko miałko wypadające na scenie). Tegoroczna edycja miała bardzo ciekawy zestaw artystów, a także bogato rozwiniętą formułę. Dobrym akcentem były targi polskich labeli, niepotrzebnie rozciągnięte aż do trzech dni, co spowodowało mniejszy przepływ widzów.
Doskonałym uzupełnieniem festiwalu była część wystawiennicza – wywołujący piorunujące wrażenie film "The Enclave" Richarda Mosse'a z muzyką Bena Frosta, który w tym roku znalazł się w Pawilonie Irlandii na weneckim Biennale. Dokument z terenów Demokratycznej Republiki Konga był podkolorowany, sprawiając wrażenie oglądania świata w podczerwieni a trochę w surrealistycznym przeźroczu. Niezwykle sugestywny film obrazował na przemian żołnierzy, rannych, niedzielne zgromadzenia ludności i wspólne zabawy czy puste przestrzenie, kontrastując codzienne, beztroskie życie z krwawą i zimną wojną oraz jej skutkami. Wyglądało to przerażająco, surrealistycznie i groźnie jednocześnie. Całkiem ciekawa, chociaż wywołująca mniejsze wrażenie była mroczna wystawa "Dead Recorf Office" Steve'a Goodmana poświęcona oddziaływaniu częstotliwości dźwięku na psychikę człowieka raz "Whispering in the Leaves" Chrisa Watsona w Muzeum Botanicznym w formie dźwiękowej instalacji z odgłosami nagranymi w lasach tropikalnych. Zabrakło zróżnicowania tej osobliwej ścieżki dźwiękowej i bardziej przemyślanego rozmieszczenia nagłośnienia – przydałoby się zastosować system wielokanałowy, który wzbogaciłby to miejsce, ale też lepiej oddziaływał na zmysły.
Pewnej rewizji potrzebuje program koncertów w Hotelu Forum. Mam wrażenie że bardziej był on dostosowany do wieczornych bywalców, którzy rekrutowali się w mniejszej mierze z widzów festiwalowych, a w większej z przygodnych imprezowiczów, żądnych klubowej rozrywki na cały weekend. Dużym utrudnieniem było to, że na najciekawszych twórców często trzeba było czekać do późnych godzin nocnych (lub wręcz porannych), wcześniej spędzając czas przy zazwyczaj całkiem przeciętnych setach, co po kilku dniach koncertów było coraz bardziej wyczerpujące. Warto przemyśleć rozlokowanie program według artystów do “słuchania” I do “tańczenia” – ta pierwsza opcja zdecydowanie sprzyjałaby kontynuacji spójnego programu popołudniowego imprezy. Niewątpliwym plusem Forum jest catering – wyśmienity, najlepszy ze wszystkich polskich festiwali, w jakich do tej pory uczestniczyłem.
Unsound jest imprezą zróżnicowaną, z konsekwentnym programem, myślą przewodnią w postaci odgórnego tematu, otwartą na nowości, zmiany w programie i jego przeobrażenia. To dobry znak, zwłaszcza w obliczu lekkiego spadku formy outdoorowych festiwali. Nasuwa mi się takie proste porównanie: jeśli je zobrazować by jako marketów z półkami przeładowanymi muzyką i sprzętem, w którym nie można się odnaleźć, Unsound jest jak ulubiony sklep płytowy: z nowościami, klasykami i nieodkrytymi artystami. Nie każdy przypadnie do gustu, ale dobra selekcja jest gwarantowana. Nie zabraknie muzycznych perełek i wysokiej jakości ciekawych występów artystów, tak jak miało to miejsce w tym roku.
[tekst: Jakub Knera, współpraca: Artur Kwiatkowski]
[zdjęcia: Jakub Knera]