Choć na pierwszy koncert w Polsce Steve Gunn przyleciał solo, to zagrał cały materiał z tegorocznej płyty Time Off, zarejestrowanej w trio. Wszystkie sześć utworów było więc piosenkami, ale o wysublimowanej stronie instrumentalnej. Choć aranżacje siłą były skromniejsze niż studyjne, to unaoczniały wyjątkowe połączenie tradycji amerykańskiego fingerpickingu z fascynacją rockiem z czasów Grateful Dead i Buffalo Springfield. Pobrzmiewało to zarówno w zestawieniu instrumentalnych finezji z wokalem, jak i w wyrazistej melodyczności fingerpickingowanych fraz. Świetne wykorzystanie tulejki urozmaicało brzmienie przewrotnym bluesem i odrobiną dysonansu. W śpiewie słychać było pewne zmęczenie Gunna trasą i karkołomną podróżą, ale nie zmieniało to faktu, że Nowojorczyk dał piękny koncert, delikatny i szorstki zarazem.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]