polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Dead Rider Chills on Glass

Dead Rider
Chills on Glass

Większość gitarowych bohaterów lat 90. do dziś gra lepsze lub gorsze wariacje na temat innowacji tamtej dekady, ale Todd Rittman, wówczas bohater drugiego planu jako gitarzysta U.S. Maple, w zespole Dead Rider de facto odciął się od dawnego dorobku. To nawet nie jest gitarowa muzyka, tylko nasączona syntezatorami, soulem, psychodelią i lynchowską aurą przygoda. Niektórych może zainteresuje, że Rittman onegdaj grywał w Cheer-Accident, a teraz Thymme Jones oddaje przysługę grając na syntezatorach i trąbce w Dead Rider. Miałem przyjemność widzieć ich dwa razy na żywo (wiwat ATP) i w ten sposób przekonać się, że to zespół inny od większości – trochę surrealistyczny, ryzykancki, a zarazem nie silący się na formalne eksperymenty. Zachowaniem na scenie przypominali mi trochę warszawską Baabę i teraz słuchając, jak dość przebojowy „Blank Screen” dostaje niby-czkawki w stylu zacinającej się płyty, to skojarzenie powraca. Chills on Glass to ich trzecia płyta, prezentująca najszerszą paletę udziwnień sprawiających, że Dead Rider zdają się taką antypopową, andergrandową odpowiedzią na wczesne TV on the Radio. Jest w Dead Rider połączenie rocka z soulem w ciemnych tonacjach, ale nie ma parcia na przebój, przeciwnie, kolejne płyty są coraz bardziej niejednoznaczne. Ta ukazuje się w Drag City, co może pozwoli im dotrzeć do trochę szerszej grupy odbiorców – może, bo Dead Rider gra tak, jakby mu na tym nie zależało i za to też ich lubię.

[Piotr Lewandowski]