Tegoroczny OFF Festival zrealizował chyba idee fixe organizatorów polegającą na przeglądzie tuzów brytyjskiej gitarowej muzyki lat 80. i 90. Rok temu było MBV, teraz zagrali The Jesus And Mary Chain, Slowdive i Belle and Sebastian. Niestety występ odwołał Loop, najmniej w tym gronie popularny i najmniej sentymentalny, choć ostatnimi czasy na żywo w tym zestawie najlepszy. Dyskusja na temat sensu takich powrotów zyskała na festiwalu argumenty i za, i przeciw. Te przeciw dali The Jesus And Mary Chain. Ich setlista, brzmienie i podejście były bardzo podobne do tych z pierwszego roku po reformacji w 2007. To tak naprawdę muzyczny odpowiednik fastfoodowej papki, znośnej tylko, gdy jest się fanatykiem zespołu – były wszak dwa (oklepane) bisajdy, pierwszy utwór z Psychocandy zagrali dopiero za półmetkiem setu, a gdy po dość długim czasie próbowali zagrać wreszcie jeden z największych klasyków, „Teenage Lust” (akurat z Honey’s Dead), zrobili to w sposób jaki wstydziłby się nawet obecny Gang of Four, czyli bardzo bardzo wolno, ale co gorsza – kompletnie bez feelingu i duszy. Jim Reid był zresztą wtedy zauważalnie pijany. Może celowo grali mało z Psychocandy, bo sprawiliby perkusiście przykrość. Jak na zespół, który natchnął tak wpływowe niegdyś bandy, jak Nine Inch Nails czy The Pixies, TJAMC zagrali na miarę obecnego kształtu tych ostatnich. Po paru latach i kolejnej przerwie można było mieć nadzieję na powrót z wykopem i inaczej niż w pierwszej reformacji, ale było smutne deja vu sprzed 6-7 lat. Dinosaur Jr. może kilka lat temu nie zademonstrował na Offie swojego brzmienia w pełni (przez siły wyższe), ale serca nie można było im odmówić. Tutaj nie było ani jednego, ani drugiego, tak jakby bracia Reid i spółka chcieli jak najmniejszym nakładem sił poczuć się jak gwiazdy w gronie potencjalnie nowych odbiorców, a zarazem uniknąć wracania do odmętów i dekadencji przeszłości. Slowdive to zespół o sporym uznaniu, lecz mimo wszystko musiał się zadowolić pomniejszym slotem. Po blisko 20 latach od rozpadu można mieć wątpliwości co do ich merytoryczności w obecnych czasach. Jednak ekipa z Reading nie zawiodła, a majestatycznością brzmienia (rewelacyjnie udźwiękowionego) sprawiła wrażenie, jakby to ona miała być główną gwiazdą festiwalu. Ich teksturalne, wielogitarowe elegie niosły ze sobą mistyczne niemal doznania o intensywności, której nie powstydziłby się nawet Low – oczywiście, gdyby chciał być bardziej słodki niż jest. Mimo nieustannej, sporej dozy liryczności, dynamika i dramaturgia koncertu były dobrze wyważone, co w bardziej transowych momentach w zjawiskowy sposób akcentowały efekty świetlne. Chciałoby się, by każdy reunion wyglądał tak, jak ten – rzadko kiedy słowa „profesjonalizm”, „dusza” i „eteryczność” znajdują wspólny mianownik. Kto nie lubił stylu tego zespołu wcześniej, ten pewnie się do niego nie przekonał, ale klasę dostrzec mógł gołym okiem.
Jedynym amerykańskim headlinerem był Neutral Milk Hotel. To był dziwaczny koncert – daleki od doskonałości, lekko chaotyczny, pretensjonalny i prawdopodobnie trochę niezrozumiały dla osób nie znających twórczości zespołu, w szczególności płyty In the Aeroplane over the Sea. Solowe koncerty Manguma dwa lata temu były straszne – irytujące wokalne fałsze na wierzchu akustycznej gitary, a na takim ATP armia Anglików śpiewających z Mangumem hymny swojego liceum wydawała się śmieszna. Ale siła tej muzyki tkwi w zderzeniu piękna melodii (których Mangum nigdy idealnie nie wykona) i instrumentalnej dezynwoltury – za każdym razem kiedy wokalista tonął, zespół wyciągał go na powierzchnię, czy to dętymi ornamentami, świetnymi partiami piły, czy rockowymi spazmami. Teksty znali głównie obcokrajowcy – Anglicy, Holendrzy, Niemcy – i potwierdziło się, że NMH to zespół jednej płyty – przy innych kawałkach napięcie siadało. Nagłośnienie nie było idealne i choć kompresja na gitarze zdawała jak najbardziej celowa, to brak niskich częstotliwości był irytujący. Jednak i bez tego można było dostrzec, że NMH to na tle indie-folkowo-rockowych klisz zespół wyjątkowy – złożony jakby z wyrzutków, niesterylny, balansujący na krawędzi geniuszu i kiczu – także na Offie. Basu, którego nie było słychać na NMH, Off w ogóle się chyba boi, może nie chcąc antagonizować mieszkańców Katowic. Jedynym koncertem, na którym tego basu pojawiło się dużo, aż za dużo, był Holden. Zagłuszyło to średnie częstotliwości, dobrze słyszalne pod samą sceną i stłumiło klarowność brzmienia. Ponadto, zamiast regularnego perkusisty Holdena, zagrał inny bębniarz, sprawnie odnajdujący feeling kompozycji, ale jednak nie oddający w pełni rytmicznych charakterystyk utworów, co najbardziej wyraźne było w zamykającym koncert „Caterpillar Intervention”. Fajny koncert, ale jednak nie tak fajny, jak mógłby być i jak dwa miesiące temu na Villette Sonique.
Umieszczenie dwóch niemieckich wykonawców na głównych scenach chyba przyciągnęło więcej publiczności zza Odry niż w poprzednich latach (a może to przez NMH lub Slowdive?). The Notwist najlepsze studyjne lata mają za sobą, ale koncertowo są wciąż w ścisłej czołówce. Na Offie zagrali festiwalowo, głównie utwory stare, także z Neon Golden. Niemcy jednak nie odgrywają tej muzyki beznamiętnie, ale wciąż autentycznie cieszą się tym, co mogą wyprawiać z nią na scenie. Niektóre utwory wydłużają, rozwijając ich transowość w rejony post-kraftwerkowe, a czasem nawet do struktur zanurzonych w techno, nie trzymają się ścisłych ram utworów. A na dodatek frapująco wykorzystują rozbudowane instrumentarium – sam Markus Archer zapętlał wokalizy, zestawiając je z turntablistycznymi zabawami, które w otoczeniu gitar, klawiszy i elektronicznych zestawów Martina Gretschmanna brzmiały bardzo ciekawie. Notwist i Slowdive jako jedyni w pełni wykorzystali brzmieniowe atrybuty dużej otwartej sceny. Michael Rother zagrał ze starszym od siebie Hansem Lampe (La Düsseldorf) i o pokolenie młodszym Franzem Bargmannem z berlińskiego zespołu Camera. W programie Neu! i Harmonia – chciałoby się rzec „match made in heaven”, ale niestety ten mecz Rotherowi nie wyszedł. Pomylił chyba stadiony. Albo inaczej: chyba mu się stadion właśnie zamarzył. Rother jest jednym z najmłodszych krautrockowców i nawet śledząc jego późniejszą twórczość można odnieść wrażenie, że jest odporny na syndrom późnego Tangerine Dream, czyli ornamentalnego przeestetyzowania, które całkowicie neguje jakakolwiek intelektualną esencję. Niestety okazało się, że jest inaczej. Koncert ten równie dobrze mógłby się odbywać w Stoczni Gdańskiej jako „A Tribute to Lech Walesa”. Owszem odegrano pionierskie rytmy i struktury, ale schowane pod płaszczykiem brzmienia bliższemu ekipie Edgara Froese (w najgorszym tego słowa znaczeniu) niż synonimicznemu z jego bardziej uznanymi dziełami (nie mówiąc już nawet o klasykach Neu! i Harmonii). Z drugiej strony, Musik von Harmonia to album (z całym szacunkiem dla warstwy kompozycyjnej) o niezwykle już archaicznym brzmieniu i generalnie trudno go przełożyć na współczesne realia, aczkolwiek przesłodzenie aranżacji tym bardziej dewaluowało całość. Szkoda, zwłaszcza, że koncerty ze Steve’em Shelley na bębnach i Aaronem Mullanem na basie kilka lat temu miały diametralnie inne oblicze, bardziej surowe i oparte o motorik. Czyżby Rother zamarzył o własnym „Dziękuję Poland Live 83”?
„Don't you ever cross that bridge in your mind again (It's like a movie screen)” – nie zawiodła, występująca z rocznym opóźnieniem i niespodziewanie pod gołym niebem, Chelsea Wolfe. Zwłaszcza na tych, dla których brzmienia płynące ze sceny głównej były zbyt cukierkowate i miałkie, koncert Amerykanki mógł zrobić duże wrażenie. Zaczęła właśnie od genialnego w swojej prostocie „Movie Screen”, przechodząc dalej w klimatyczny, doskonale brzmiący na żywo, budujący magiczny klimat jej występu „Feral Love”. Skupiająca całość uwagi na sobie wokalistka perfekcyjnie czysto, a przede wszystkim bardzo emocjonalnie zaprezentowała się zwłaszcza w balladowym „We Hit A Wall”. Szkoda, że zabrakło czasu na starsze nagrania. Drugą kobietą na Scenie Leśnej tego dnia była Xenia Rubinos, która wywołała odczucia ambiwalentne. Pomysłów na formę koncertową jej nie brakuje – motoryczne zapętlenia, wspomagane perkusją lub elektronicznymi bitami i uzupełnione żywiołowym śpiewem były ciekawie – ale za dużo było muzycznych przestojów i nierównych momentów, które hamowały dramaturgię koncertu. Przez to był to tylko koncert ciekawy, a nie co najmniej dobry. Do Tune-Yards czy Juany Moliny, do której porównano ją w książeczce festiwalowej, jeszcze jej daleko.
Na tzw. Scenie Eksperymentalnej kontynuowana była formuła „kuratorska”, w tym roku bardziej wiarygodna niż w latach ubiegłych. Zespoły nagrywające dla Sub Pop od lat grają często na Offie i showcase tej wytwórni w piątek był tego swoistym przypieczętowaniem. Przyniósł zresztą dwa doskonałe koncerty. clipping. de facto zainicjowali prawdziwy festiwal, wcześniej dość smętny. Debiutancka płyta grupy to dużo bardziej ułożone i przystępne granie niż ich starsze nagrania, co może budzić mieszane uczucia, ale w festiwalowych warunkach sprawdziło się doskonale. Świetnie brzmiący, dość precyzyjny, ale też dziki koncert, z wokalistą, który nie łapie zadyszki, przeciwnie, na koniec koncertu zaskakuje prędkością. Protomartyr dali natomiast najlepszy rockowy koncert całego festiwalu. Zagrali chyba cały tegoroczny album plus wybrane numery z No Passion All Technique – przecież to był hit za hitem (choć zabrakło niestety „In My Sphere”), doskonale wykonany, świetnie rozłożony brzmieniowo i potwierdzający, że Joe Casey jest niezwykłym wokalistą – niby zdystansowanym, ale przebywającym głęboko wewnątrz muzyki i doskonale dobierającym frazy i melodie do tembru i charakterystyk głosu. Na koniec sub popowego wieczoru pozytywnie zaskoczyło Rose Windows, a dokładniej ich wokalistka Rabia Shaheen Qazi. Bogactwo jej głosu doskonale współbrzmiało zarówno w tle kompozycji folkowych (doskonałe partie z fletem), jak i rockowych nadając im niesamowitej przestrzeni, żywotności oraz energii. To wokalistka de facto w pojedynkę zbudowała koncert kilkuosobowego, jakby nie patrzeć bandu ze Seattle.
Podobny w formie był wieczór czwartkowy z koncertami sygnowanymi przez ATP w trzech różnych lokalizacjach. Świetnie wypadli Earth, występujący w trio w kościele Parafii Ewangelicko-Augsburskiej. Brzmieniowo, wizualnie i nastrojowo miejsce sprawdziło się świetnie, zespół zagrał dużo materiału z nadchodzącej we wrześniu płyty, co prawda bez wokalistów, ale jednak. Wcześniej bardzo dobrym koncertem w Rialto Dirty Beaches potwierdzili swoje aspiracje do przejęcia schedy po Suicide. Tuxedomoon jednak wpisali się festiwalowy nurt półmartwego sentymentalizmu – ich muzyka wypadła dość archaicznie i banalnie, choć być może paradoksalnie wcześniejszy, bardziej mroczny materiał grupy obroniłby się lepiej.
Folkowa sobota na Scenie Eksperymentalnej generalnie wypadła dobrze, choć można się zastanawiać, jak dużo było w tych projektach eksperymentu (ale tym bardziej dotyczy to zespołów dnia Sub Popu). Sporo eksperymentu, a jeszcze więcej wizjonerstwa, było w najlepszym tego dnia koncercie, jaki dała ukraińska grupa Dakha Brakha. Skromne instrumentarium – instrumenty perkusyjne, wiolonczela, czasem akordeon – pozwalało na różnorodność przemyślanych aranżacji, od stonowanie abstrakcyjnych po wybuchowy rytmiczny trans. Powalające okazywało się zwłaszcza połączenie wschodnioeuropejskiego białego śpiewu i melodyki z afrykańską rytmiką. Przypomina się „Mateusz” KZWW, ale co tam było pomysłem, tutaj było wizją. Nieprawdopodobnie entuzjastyczne i emocjonalne przyjęcie przez publiczność musiało dodać zespołowi skrzydeł i utwory znane z płyt po prostu eksplodowały. To było coś wielkiego. Kapela Brodów, grupa bardzo zasłużona dla popularyzacji muzyki szeroko rozumianego Mazowsza i ludowej muzyki religijnej, zagrała z wyjątkowo skocznym repertuarem i lekko eklektycznym instrumentarium – z jednymi skrzypcami i bez liry, a za to perkusją i klarnetem. Do tego były cymbały i repertuar puszczający oko w stronę południowych Karpat. Polskie Hawk and a Hacksaw, można by rzec – zespół dobrał formę i treść do miejsca, co było decyzją słuszną. Ich przystępny, porywający występ na pewno zwróci uwagę paru osób na taką muzykę. Oba tego koncerty odbyły się w dzień i na kolejny naprawdę porywający trzeba było czekać do 3:30 w nocy, kiedy rozpoczął się koncert Jeri Jeri. Marka Ernestusa na scenie nie było, ale nie był do niczego potrzebny, wystarczyły cztery instrumenty perkusyjne, gitara i klawisze, wokal wolny od zwrotek i refrenów. Od razu można było rozpoznać, że to muzyka zachodniej Afryki, ale wyekstrahowana do rytmicznego rdzenia, na dodatek niewiarygodnie poplątanego. Puls był wszechobecny, ale nierozkładalny na czynniki pierwsze. Absolutnie fascynujący występ, który przez logistykę zaczął się 30 minut później niż powinien, a skończył dobrą godzinę później niż planowano. Drugi afrykański zespół w programie festiwalu, Orchestre Poly-Rythmo De Cotonou, występował w roli gwiazdy i pokazał dużo bardziej konwencjonalną muzykę – taką właśnie szeroko zakrojoną, barwną afrykańską muzykę na dużą scenę europejskiego festiwalu. Tu już nie ma rewolty dawnych nagrań, jest raczej piknik. Choć na pewno wypadli lepiej niż rok temu na Primaverze, gdzie grali po południu i nie wiadomo po co, to jednak do ekscytacji było daleko.
Wracając do namiotu – mieszane uczucia pozostawiły Karpaty Magiczne, głównie za sprawą szybszych kompozycji z wyeksponowaną gitarą basową, ocierających się o prog równie często co o Can. Choć były momenty bardzo ciekawe i dobrym pomysłem było włączenie do instrumentarium tabli, to tego prog był ciut za dużo. Same Suki są zespołem o pewnym potencjale i nawet ciekawym w warstwie brzmieniowej. Tworzą zaaranżowaną strukturę opartą o folkowe melodie i zróżnicowane spektrum brzmień instrumentów ludowych, czasem zahaczając nawet o rejony czegoś co można byłoby nazwać słowiańskim techno. W tekstach zdarzają się im interesujące opowieści, ale dość łopatologiczny, z braku lepszego słowa, feministyczny PR i przekaz tworzą wrażenie balonika nadmuchanego nad lekkostrawną, wręcz popową formą utworów. Parateatralne wyczyny wokalistki Magdaleny Wieczorek-Duchewicz wzmacniały wrażenie sprawnej kreacji zapewniającej obecność na łamach „Wysokich Obcasów” i odwracającą uwagę od tego, że muzycznie od takiej Dakhi Brakhi czy KZWW dzielą Same Suki lata świetlne. Największym rozczarowaniem był jednak koncert Jerusalem in My Heart. Początek złożony z melizmatów i incydentalnych uderzeń był obiecujący, ale potem zabrakło połączenia warstwy elektronicznej i wokalno-akustycznej w jedno, jak na dobrej płycie wydanej w Constellation. Pulsy i śpiewy pojawiały się na zmianę, w tej formie okazując się jałowe. Frank Fairfield był jedynym przedstawicielem anglosaskiego folku i fajnie, że się pojawił zmazując trochę wrażenie, jakby folkiem było NMH. Zagrał w duecie – w niektórych utworach ze skrzypcami, w niektórych z banjo i zabrzmiał niczym wyciągnięty z przeszłości i innej rzeczywistości grajek, który w bardzo prosty, a jednocześnie ujmujący zaprezentował swoje spojrzenie na surowy, amerykański folk.
Choć trzeciego dnia na tzw. scenie eksperymentalnej ponownie miał miejsce najlepszy koncert dnia – Nisennenmondai – to tym razem jej kuratorstwo było najbardziej naciągane. Glenn Branca, kurator, swoim solowym występem pozostawił dość smutne wrażenie. Branca od lat jest przede wszystkim kompozytorem i liderem / dyrygentem, a nie gitarzystą, a na dodatek jego muzyka jest fundamentalnie oparta o wielość i współgranie instrumentów strunowych. Szkice klasyków sprzed lat zagrane na gitarze akustycznej mogły być więc tylko szkicami i słuchając ich przede wszystkim myślało się o potencjalnej atrakcyjności tych form w rękach zespołu, choćby sekstetu, który w ubiegłym roku występował na lubelskich Kodach. Ale to jeszcze było niezłe, natomiast improwizacje na gitarze elektrycznej były złe. Dziwny instrument zbudowany z jednego gryfu i dwóch pudeł nie wystarczył do odwrócenia uwagi od pustych gestów i płytkości brzmienia. To była trochę kompromitacja, ale z drugiej strony, przecież u Branki nigdy nie chodziło o dźwięk konkretnej gitary, chodziło o jej rolę w dużo większej formie. Słabo wypadła też jego małżonka, Reg Bloor, występująca solo jako The Paranoid Critical Revolution z prog-metalowymi, opartymi o riffy kompozycjami (w przeszłości występująca pod tą nazwą z mężem i perkusistką Libby Fab, także grającą we wspomnianym sekstecie). Można było odnieść wrażenie, że po ubiegłorocznej wizycie na Kodach oboje chętnie przyjechali na kolejny urlop do Polski, ale od strony artystycznej w tej formule był to błąd. Pozostaje liczyć na to, że sekstet lub inny duży skład pojawi się znów w Polsce i zmaże niesmak, jaki pozostał po tej niedzieli. Lepiej, ale też bez szału, zagrał Evan Ziporyn, który do podkładów z laptopa grał swoje muzyczne wstęgi na klarnecie basowym, ciekawie budując narrację. Choć był trochę zachowawczy, frapująco operował dźwiękiem, detalami i sonorystycznymi elementami. Niemniej jednak i w przypadku tego muzyka, o olbrzymim dorobku kompozycyjnym i doświadczeniu zespołowym (wliczając w to niedawno nagraną płytę z Michałem Górczyńskim i Hubertem Zemlerem), można było się zastanawiać czy koncert solowy jest optymalnym sposobem ukazania go po raz pierwszy na Offie. Czy gaże brytyjskich gwiazd pochłonęły tyle, że nowojorskich awangardzistów trzeba było pokazać w wersji budget? Artystyczne uzasadnienia takiej prezentacji ciężko znaleźć.
Najważniejszym koncertem tego dnia był występ Nisennenmondai, które zagrały rewelacyjnie. Koncerty i muzyka japońskiego trio nieustannie ewoluuje – nawet dwa miesiące temu grały głównie materiał z N i ascetyczne minimal techno w wydaniu na rockowe trio. Teraz z płyt nie pojawiło się de facto nic, parę motywów, ale nie całe kompozycje, a forma, choć ascetyczna, była nieco cieplejsza, z odrobiną funku. Ich muzyka jest prosta, ale w sposób wynikający z tysięcy godzin wspólnego grania i ekstrahowania sedna, a na dodatek świetnie skomponowana, pełna drobnych, ale cholernie ważnych zmian, precyzyjna, a zarazem ekstatyczna. Koncert na Offie pokazał ten wspaniały zespół w bardzo dobrej formie. Druga japońska grupa w programie, Bo Ningen, zaprezentowała formę rozbuchaną. Ich brzmienie i intensywność na scenie robi wrażenie, jednak trochę rozczarowujący był fakt, że pod spodem były dość banalne kompozycje i melodyjki. Oczywiście na tym polega idea tego zespołu, jednak na dłuższą metę ciekawsze wydaje się surowe podejście w stylu Haino.
Niespodziewanie, najbardziej awangardowy koncert festiwalu odbył się na Scenie Trójki za sprawą Finów z eksperymentalnego, black metalowego Oranssi Pazuzu. Rozpoczęli o optymalnej dla tego typu przekazu porze dnia – wczesnym wieczorem, serwując w niemal kompletnej ciemności potężną w odbiorze symbiozę syntezatorów i elektronicznych efektów z gitarową psychodelią i opartym o riffy hałasem. Coś jakby Liturgy spotkało się z Emeralds. Z każda minutą było coraz intensywniej, całości przewodziły spadające niczym gromy z nieba wokale, które to na tle kompozycyjnej odwagi i bogactwa formy nabierały coraz to większej mocy perfekcyjnie łącząc te dwa jakże skrajne, wydawać by się mogło nie do pogodzenia ze sobą, muzyczne horyzonty. Jeden z najlepszych festiwalowych koncertów. Na absolutnie przeciwległym biegunie był – niby też blackowe – Deafheaven, pełniącym rolę niby-metalowego akcentu w programie otwartych scen. Ten akcent generalnie wypada w kratkę – czasem świetnie (Meshuggah, Brutal Truth), czasem strasznie (Baroness) i można już dostrzec, że im bardziej kiczowaty i grubymi nićmi szyty jest ów „metal”, tym jest gorzej. Deafheaven pod tym względem nie mają na razie konkurencji – to takie My Chemical Romance czy 30 Seconds to Mars ubrane w szaty powierzchownie potraktowanych blackowych zagrywek, z nieprawdopodobnie nadętą i kiczowatą prezencją. Aż warto było z bliska zobaczyć, jakie to jest złe. Fakt, że takie zespoły jak Deafheaven czy Cloud Nothings, obracające w kiczowatą parodię estetyki, do których pozornie się odwołują, robią karierę i grają na festiwalach „alternatywnych” jak świat długi i szeroki, stanowi jedną z bardziej irytujących cech ery piczforka.
Polski line-up był w tym roku słabszy niż w wielu latach ubiegłych. Pozytywnie wyróżniła się grupa Merkabah, grająca w tradycji rock in opposition czy Praxis – ciut retro, ale z dobrym brzmieniem, zgraniem i energią. Może kompozycje jeszcze nie do końca za brzmieniem i ekspresją nadążają, ale tym bardziej warto taką muzykę doświadczać na żywo. Trochę smutno wypadła Inkwizycja, grająca poprawnie, ale porządność nie wystarczyła do przykrycia pewnej niedzisiejszości. Takie granie nie może bronić się sentymentem. Smutna była też frekwencja, trudno było oprzeć się wrażeniu, że w Jarocinie czy na Woodstocku zespół grałby dla dużo liczniejszej i bardziej entuzjastycznej publiki. Tłumów nie było też na koncercie WOR czyli Warszawskiej Orkiestry Rozrywkowej grającej część utworów z Song Reader Becka. Było tak, jak nazwa grupy i płyty wskazuje – rozrywkowo i piosenkowo. I niezobowiązująco. Sympatyczny koncert, podkreślony zaskakującym, potężnym finałem, którego nie było na ubiegłorocznej premierze programu na Lado w Mieście. Jednak jeśli ktoś spodziewał się rozmachu i wzruszeń na miarę ubiegłorocznego koncertu Wodeckiego z Mitchami, mógł być rozczarowany – pytanie tylko czy pretensji nie powinien kierować do Becka, bo kompozycje na Song Reader nie są oszałamiające. Ciekawostką był też projekt Tribute To Jerzy Milian, który mimo (a może z powodu) czterech wibrafonów na scenie wypadł dość akademicko, solo za solem i smoothjazzowy saks na przodzie. Rycząca zza miedzy próba Inkwizycji nie pomagała w odbiorze – o ile na scenie eksperymentalnej przebicia z głównej nie są już dużym problemem – Stefan Wesołowski plus towarzyszące mu akustyczne trio nie mieli takich utrudnień i zagrali porządny koncert – to na Scenie Trójki potrafią popsuć koncert. Jerz Igor bardzo dobrze przełożyli materiał z płyty na wersję koncertową, niestety momentami kompletnie zagłuszaną próbą Xenii Rubinos. Mini-orkiestra zaprezentowała szeroki wachlarz dźwięków, które – wyjątkowo jak na tę scenę – było słychać bardzo dobrze. Dęciaki, marimba, wiolonczela, subtelna elektronika i pianino wykorzystane przez cały, zgrany zespół, owocują kołysankami w wersji koncertowej w bardzo wciągającej, bogatej i wciągającej odsłonie. Wspominkowym wydarzeniem był koncert zespołu Kobiety. „Marcello” z ich debiutanckiego, odegranego w całości albumu, to ich najbardziej znany przebój i pewnie dlatego niektórzy upatrują w płycie Kobiety przełomu w avant-popie. Jednak zespół ani specjalnie nie wyróżnia się czymkolwiek na scenie, ani nie znajduje się w momencie, w którym należałoby ich wcześniejszą twórczość przypominać. Mimo sympatii do trójmiejskich kapel, jest to skład przeciętny. Słuchało się tego przyjemnie, ale – jak to często w przypadku muzyki Kobiet jest – jednym uchem te melodie wpadały, a drugim wypadały, zostaje tylko „Marcello”. Fajnie – w porównaniu do dosyć oszczędnego zestawu instrumentów w UL/KR – swoją koncertową odsłonę rozbudował Król. O ile do tekstów można mieć w kilku momentach wątpliwości, to muzycznie dwie gitary elektroniczne wspomagane efektami i perkusja na padach chwytliwie budowały dramaturgię koncertu, zachowując element performatywności, ale także układając się w przemyślany i sugestywny koncert.
Na pewno wśród publiczności zgromadzonej pod sceną podczas bardzo poukładanego występu Jamesa Holdena znaleźli się i tacy, którzy zatęsknili jednak za czymś bardziej energetycznym i bezkompromisowym. Za czymś, co porwie do żywiołowego, niczym nieskrępowanego, technicznego tańca. Z didżejów najbardziej spektakularne formy zaprezentował Jahiliya Fields. Kilkunastominutowy, oparty na przesterowanych, psychodelicznych wokalach i jękach wstęp od razu wzniósł przebywających w namiocie Trójki w kosmos. Stukające kostki, dynamiczny rytm, energetyczne bity, pełen napięcia, momentami bardzo surowy, techniczny, doskonale skrojony set zmiótł w swojej kategorii zarówno zbyt zachowawczego i monotonnego Svengalisghost (z tym setem bardziej pasowałby na Audioriver) oraz bardzo nudnego, zamulającego na żywo Etienne Jaumet (saksofon o 4 w nocy w tle tech housowych oraz deephousowych form prezentował się wręcz tragikomicznie). Ron Morelli był w miarę ok, ale z pamięci kompletnie wyparł go huragan Jeri Jeri. Swoją drogą, jeśli chodzi o funkcjonowanie muzyki tanecznej na Offie, to nawet sięgając po wykonawców typowych dla Sonar czy Primavery warto zastanowić się nad nieco bardziej wymagającymi ich reprezentantami niż Fort Romeau czy Pional, którzy zaczynają być w Europie Zachodniej kojarzeni jako gwiazdy lokalnych, lanserskich dyskotek, a nie festiwali z ambicjami.
Generalnie, w mrowiu koncertów niezłych pojawiło się tylko kilka, które na dłużej zapadną w pamięć. Była to najsłabsza edycja w Katowicach, dość jednostronna i kontynuująca rockową kontrofensywę w programie Offu z naciskiem na brytyjskie revivale i zestaw młodszych zespołów objeżdżających od czerwca do sierpnia europejskie festiwale. Każdy wyjątek od tej reguły – Protomartyr, Oransi Panzuzu, Nisennenmondai, Dakha Brakha – od razu przynosił dużo mocniejsze wrażenia. Upupieniu uległa też scena eksperymentalna, na której nie pojawiają się już wykonawcy w stylu Philipa Jecka, ZS czy nawet Ikue Mori z Kim Gordon. Folk sprawdził się dobrze, ale równie dobrze mógłby być na scenie trójkowej. Słusznie zachowana została formuła Kawiarni Literackiej – można Vargę lubić lub nie, ale konwencja dyskusji z autorami i ich selekcja sprawdza się lepiej niż dawna formuła odczytów. Od strony organizacyjnej największym plusem było pojawienie się drugiej strefy z napojami przy scenie głównej. Niestety nierozwiązane pozostały kwestie związane z nagłośnieniem – zbyt cicha scena eksperymentalna oraz zagłuszanie się nawzajem scen leśnej i trójkowej, ta ostatnia była w tym roku zbyt głośna scena trójkowa, co nie wykluczało przebijania z leśnej, a trochę drażniło. Nowo postawiony namiot z muzyką w strefie Mastercard tylko pogorszył dźwiękową agresję w tej części festiwalu – był zbyt głośny, często przeszkadzając nie tylko w rozmowach poszukujących chwili wytchnienia festiwalowiczów, ale przede wszystkim podczas niektórych koncertów na Scenie Leśnej (najbardziej ucierpiał na tym występ Chelsea Wolfe). Tej części festiwalu przydałoby się trochę przemyślenia i przewietrzenia – podobnie jak programowej koncepcji, która chyba wyczerpała już potencjał brytyjsko-revivalowy. Rynek festiwalowy przeżywa trudny sezon, tym bardziej w przyszłym roku będzie się liczyła zdolność do innowacji i zapewnienia festiwalowiczom ogólnie komfortowego doświadczenia. W kwestii organizacji przestrzeni oczywiście mogą być pewne ograniczenia obiektywne, w kwestiach programowych ograniczeniem jest chyba tylko wyobraźnia (i budżet).
[tekst: Piotr Lewandowski; Jakub Knera, Jakub Krawczyński, Dariusz Rybus, Karolina Andrzejewska]
[zdjęcia: Piotr Lewandowski, Jakub Knera]