Bogaty kalendarz wydarzeń kulturalnych Sokołowska (ledwie kilka kilometrów od polsko-czeskiej granicy) powiększyła tego lata pierwsza edycja festiwalu Sanatorium Dźwięku – imprezy kameralnej, niebiletowanej, bez cienia pretensjonalności, długich kolejek, bramek i wszystkiego, z czym kojarzą się wielkie festiwale, posiadającej przy tym niemałe walory pozaartystyczne – ba, w tym momencie festiwalem pewnie najładniej zlokalizowanym. Gdzie bowiem indziej uda się połączyć udział w wydarzeniach muzycznych z niemal familiarną atmosferą i dostępnymi tuż pod ręką urokliwymi atrakcjami turystycznymi?
Organizatorzy (Fundacja InSitu) zaprosili do udziału grono muzyków w sporej większości związanych z Warszawą (w tym i tych, którzy w Sokołowsku już przy innych okazjach występowali), a poza wydarzeniami czysto muzycznymi oferując kontakt też z innymi dziedzinami sztuki. Część artystów można spotkać nierzadko w krajowych przestrzeniach klubowych, cieszy jednak fakt, że w tym ambitnym i różnorodnym programie udało się zobaczyć projekty premierowe, bądź takie, które widać na scenie bardziej niż rzadko. Festiwalowe aktywności skoncentrowały się wokół dwóch głównych miejsc: Kinoteatru Zdrowie w centrum tej ledwie osiemsetosobowej miejscowości oraz Scenie Skarpa na łące u podnóża jednego ze wzniesień. Nie miałem niestety możliwości dotarcia na przedfestiwalową rozgrzewkę w postaci solowego fortepianowego koncertu Piotra Zabrodzkiego (grał w czwartek w wałbrzyskiej szkole muzycznej), ani na niedzielne zamknięcie festiwalu (Slalom, Mikrokolektyw, Shofar). W piątek i sobotę udało się za to obejrzeć wszystkie wydarzenia.
Regularne otwarcie festiwalu należało do tria Piotr Zabrodzki / Bunio / Michał Górczyński. Zespół – w projekcie Hymny – zagrał ze sobą po raz pierwszy, co zresztą było tego wieczoru słychać. Wykorzystujące gitarę, instrumenty dęte oraz elektronikę i klawisze, stonowane i łagodne, choć chwilami podniosłe granie (z delikatnie ekstatycznym zamknięciem) do zielonej, skąpanej jeszcze w słońcu Sceny Skarpa pasowało umiarkowanie, nie pomogła przy tym dość luźna, piknikowa atmosfera powoli rozkręcającego się wieczoru. W innych warunkach efekt byłby pewnie lepszy. Podobno materiał ten znajdzie swoją kontynuację w rękach tria Pole (gdzie Zabrodzki i Górczyński grają z Janem Młynarskim) i to pewnie tutaj przyjdzie nam poczekać na bardziej dopracowane i wyraziste efekty. Potencjał z pewnością jest.
Dużo lepiej do leśnej scenerii pasowała tego dnia muzyka Oli Bilińskiej – utwory z debiutu Babadag, jakie wypełniły większość koncertu, wybrzmiały w zachodzącym słońcu spokojnie, klarownie, kilka uzupełnionych zostało pętlami i efektami, a w tym dość minimalistycznym wydaniu fajnie wyeksponowały swój niewątpliwy urok i tym razem skuteczniej zaangażowały publiczność. Skromny i nieefektowny, ale całkiem dobry i przyjemny w odbiorze koncert.
W miarę upływu czasu działy się na scenie rzeczy ciekawsze, bo zamykający wieczór koncert składu Nic dla mnie okazał się festiwalowym strzałem w dziesiątkę, przynajmniej w kręgu muzyki nieimprowizowanej. Początek współpracy Daniela Pigońskiego i Sebastiana Pawlaka miał miejsce już dawno, zespół grywał sporadycznie (nagrał nawet płytę, która dotąd się jednak nie ukazała), a ostatnio niemal w ogóle, zwłaszcza, że choćby pierwszy z nich aktywnie realizuje się ostatnio w paru innych składach. Nic dla mnie to z pewnością najbardziej wyrazisty i ekscentryczny z projektów Pigońskiego, wzmocniony mocno przykuwającym uwagę performatywnym wizerunkiem Pawlaka, wykrzykującego swoje teksty z niemal rockowym zacięciem. Jest tutaj sporo aktorstwa, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, kluczowe jednak, że sama muzyka i gorzkie, refleksyjne teksty wokalisty pod płaszczykiem gestów nie zostają schowane. Bardzo dobry koncert i pierwszy tego wieczoru bis, okraszony spokojnie brzmiącą trąbką Bunia. Kolejne ujawnienia duetu, mam nadzieję, przed nami.
Drugi dzień festiwalu przyniósł najbardziej bogaty i napięty program, rozpoczęty już wczesnym popołudniem solowym występem Michała Górczyńskiego. „Partytury codzienności” to jego autorska, precyzyjnie zaplanowana, ale pozostawiająca lekko otwartą furtkę na to, co nieoczekiwane, próba zbudowania swoistego pomostu między światem muzyki a otoczeniem dnia powszedniego. Albo inaczej: spojrzenia na rzeczywistość okiem i uchem artysty. Zadanie z rzędu tych trudnych i wymagających, ale zaangażowany, niepozbawiony humoru i zabawy wykład-performance, także z aktywnym wykorzystaniem publiczności, swoją rolę chyba spełnił. Tym bardziej, że pasja, żywiołowość i siła przekazu nieoszczędzającego się na scenie Górczyńskiego mają w sobie niecodzienną jakość.
Pozostaliśmy jeszcze w przestrzeni kinoteatru na bardzo dobrym i gorąco przyjętym spektaklu Jana Kochanowskiego i Leszka Bzdyla, zaś kolejny muzyczny punkt programu zobaczyliśmy w parkowej scenerii nieopodal popularnej willi „Różanka”, kolejnym interesującym punktem na mapie Sokołowska. Z łódzką grupą „Pracownia Fizyczna” wystąpili Paweł Szamburski i Patryk Zakrocki. Jeszcze jeden z licznych interdyscyplinarnych projektów duetu Sza/Za przybrał obustronnie (tak dla muzyków, jak i dla tancerzy) improwizowaną formę, co zresztą jest trzonem działalności obu grup. Miły dla oka, dobrze skomunikowany i miejscami ukazany z właściwym sobie humorem występ. Czysto muzycznie było dobrze, ale chyba jednak bez wielkiego błysku, tak jakby tym bardziej abstrakcyjnym i dyskretnym akcentom trudno było się przebić w otwartej przestrzeni w środku dnia.
Na kolejny punkt programu wróciliśmy do Kinoteatru Zdrowie, która okazała się w pełni oczywistym wyborem dla muzyki duetu veNN Circles. Piotr Damasiewicz i Gerard Lebik zagrali koncert najbardziej wymagający, niedpowiedziany i całkiem niefestiwalowy, choć w sumie dobrze korespondujący z obecną w tytule imprezy ideą. Elektroakustyczne pasaże i dość intensywna, ale bardzo cicho szemrząca trąbka przyniosły minimalistyczne, ledwie słyszalne, niespieszne i pełne oddechu pasaże, przecięte kilka razy głośnymi interwencjami, część publiczności budząc z letargu, część wprowadzając w lekką konsternację. Na pół godziny wystarczyło, było całkiem intrygująco, ale ciekaw jestem głębszego rozwinięcia proponowanej przez duet formuły. Nieprzypadkowo przypomniała mi się ta, którą nie tak dawno eksplorowali w duecie Tomasz Duda i Krzysztof Topolski.
Areną dwóch ostatnich sobotnich koncertów była Scena Skarpa, gdzie usłyszeliśmy najlżejsze występy całego dnia. Bardzo dobrze wypadli, już przy zauważalnie wyższej niż wcześniej frekwencji, Pictorial Candi (w składzie nieco większym niż na niedawnym koncercie na Placu Zabaw w stolicy, powiększonym o Magdalenę Gajdzicę z Enchanted Hunters), dając błyskotliwy, równy, zwyczajnie fajny w odbiorze i do samego końca przykuwający uwagę koncert. Nawet te leniwie snujące się ballady nabrały w górskiej scenerii i luźnej atmosferze dobrego wydźwięku. Niecodziennie przebiegł za to koncert Xenonów, widzianych przeze mnie drugi raz w odstępie ledwie parudziesięciu godzin. Rozpoczęty już po zmroku, po kilku minutach zastopowany został przez solidną ulewę. Wyglądała, jakby nie miała się szybko skończyć i z koncertu nici, ale szybko cały sprzęt powędrował spod sceny na nią, razem zresztą z częścią publiczności, która, już bez towarzyszących wizualizacji, pozostała z zespołem do końca, nawet jeszcze goręcej zagrzewając zespół do „walki”. Humory, mimo ciężkich warunków, dopisywały, zagrany na finał kower „Wicked game” obył się na szczęście już bez deszczu i choć okoliczności sprawiły, że trudno nie myśleć o koncercie głównie w kontekście trudnych zmagań i dokończenia go wbrew przeciwnościom natury, nie zakończył się on porażką.
Mam wielką nadzieję, że pierwsza edycja Sanatorium Dźwięku nie była ostatnią, a niewątpliwy potencjał tego miejsca zostanie jeszcze wykorzystany i w sympatycznym klimacie Sokołowska i okolic przyjdzie nam znów (już na całym festiwalu) spotkać się ponownie.
[zdjęcia: Marcin Marchwiński]