polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Soundrive Festival 2014
Gdańsk | 4-6.09.14

Gdański festiwal Soundrive wydaje się, że obiera coraz ciekawszy i bardziej sprecyzowany kurs, w ramach którego nie epatuje nazwiskami gwiazd, ale konsekwentnie buduje program, z roku na rok – mimo największego nacisku na muzykę gitarową – coraz bardziej go różnicując. Tegoroczna edycja była, podobnie jak poprzednia, rozłożona na trzy dni – tym razem jednak lepiej udało się zachować między nimi równowagę, pierwszy dzień poświęcając na koncerty polskich zespołów (i dwóch składów z zagranicy grających w ramach Stage European Network), a podczas kolejnych przydzielając po osiem składów na dzień.

Zróżnicowany program najlepiej obrazował program dnia trzeciego, kiedy najwięcej było koncertów intrygujących, grających różnorodnie, a jednocześnie często nieszablonowo. Fantastycznie wypadli Adult Jazz, którzy zagrali bodajże najbardziej wyciszony i spokojny koncert imprezy. To była muzyka oszczędna, trochę zahaczająca o folk, często minimalistyczna o bardzo bogato zaaranżowanych strukturach, zaskakujących zabawą rytmem, brzmieniem, wykorzystywaniem wokaliz czy urozmaiceniem warstwy melodycznej grą na puzonie. Obok ich drugi najlepszy koncert festiwalu zagrali Walijczycy z Islet – grupa która na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Kwartet różnicuje brzmienie, bazuje na bardzo fizycznych, rytmicznych formach, czerpiąc z post-punka czy rozszalałej eksperymentalnej sceny nowojorskiej. Nade wszystko są to jednak muzycy którzy na scenie czują się pewnie, są doskonale zgrani, a ich koncert mimo potężnej dawki energii, nie miał praktycznie słabych momentów. Błyskotliwa, zrytmizowana eskapada, aż chciałoby się, żeby więcej naszych rodzimych zespołów tak gęsto zanurzało się w zrytmizowane elementy. W kontraście do wyżej wymienionych stały Planet of Zeus i największy ensemble, King Khan and The Shrines. Pierwsi grali dosyć prostą, ale szalenie sugestywną mieszankę hard-rocka i metalu. Nie było w niej przebłysków nowości, ale było potężne, skrupulatnie budowane brzmienie, mięsiste i wyraziste. King Khan z zespołem zagrali koncert najbardziej rozrywkowy, pełen werwy, luzu i spontaniczności, ale też humoru – sam lider wystąpił w wielkim pióropuszu i slipach, z reszta zespołu razem śpiewała, żartowała i doskonale się bawiła, mieszając rock’n’rolla z elementami jazzu i muzyki etno.

Swoją reprezentację miała muzyka elektroniczna z najbardziej emocjonalnym koncertem Baths na czele. Will Wiesenfeld od pierwszej płyty poszerzył swój pomysł n koncerty – nie gra już w pojedynkę, ale wspomógł się drugim muzykiem, dzięki czemu koncert zyskał na spontaniczności, żywiołowości, a także bardziej złożonemu instrumentarium. Ciekawie wypadła Highasakite, będąca trochę w cieniu dokonań Lykke Li ale pomysłowo budująca proste piosenki, łączące zarówno elektronikę jak i gitarowe, post-rockowe pasaże. Sporym rozczarowaniem był koncert grupy Austra, headlinera finałowego dnia. Miałki i bardzo nudny występ, bez jakiegokolwiek kontaktu z publicznością, ale też żadnych specjalnych punktów zaczepnych w kompozycjach w porównaniu do materiału studyjnego. Islandzkie Samaris – trio na wokal, klarnet i elektronikę – pomysł mieli dobry, ale ich koncert był bardzo monotonny, oparty w zasadzie o ten sam schemat w każdym kawałku – linearny rozwój bitów, którym towarzyszyły klarnetowe wstęgi i bardzo przestrzenny głos Þórður Kári Steinþórsson. Przeciętnie wypadli Unknown Mortal Orchestra, trochę ponad średnią wyskoczyli Fiction jednak było to gitarowe granie najbardziej banalne z możliwych. Balans między elektroniką, a jej sceniczną odsłoną fajnie zachował Fin Jaakko Eino Kalevi, który na płytach przeczesuje obszary nu disco, a na scenie potraktował to jako punkt wyjścia do nieco krautrockowych wycieczek, w towarzystwie żywego brzmienia perkusji.

Dzień poświęcony polskim zespołom okazał się pewnym zawodem. Na łamach Popup wiele miejsca poświęcamy reprezentantom tego gatunku z Polski, szukając z jednej strony udanego nawiązania do muzycznej spuścizny, a z drugiej poszukiwań własnego języka. Soundrive prezentował w większym stopniu rodzime kapele poruszające się w dość tradycyjnych obszarach muzyki gitarowej. Jedynie kilka koncertów bardziej uwypukliło pewną wyrazistość, ale też rozwój formy. Do takich z pewnością należy zaliczyć kwartet Trupa Trupa, którzy zaprezentował całkowicie nowy materiał – bardziej potężny niż dotychczasowe kawałki, w wielu miejscach agresywny i intensywny. W zasadzie ciężko było między tymi utworami złapać oddech, ale zwiastują one bardzo dobry album – „Picture Yourself” brzmiało brudno i surowo, a minimalistyczne „Headache” zagrane na finał ukazało nowe oblicze TT – otwarte na rozbudowane, minimalistyczne formy i repetycje. Drugi najciekawszy z polskich bandów, skrajnie odmienny koncert zaprezentował Szezlong – zespół grający na największym luzie, bez spiny, a jednocześnie bardzo pewnie, zręcznie. Czuć że trio na scenie się bawi, czasem nawet wygłupia, jednak ciągle zachowuje wysoki poziom, lawirując gdzieś pomiędzy dokonaniami rocka alternatywnego doby lat. 90, w bardzo surowej i prostej formule.

Ciekawie wypadli Wild Books, oszczędny duet, który opiera muzykę wyłącznie na brzmieniu gitary i perkusji, a jednocześnie robi to sugestywnie, grając potężnie i wyraziście. Swoistym kuriozum okazali się Young Stadium Club, którzy inspiracje indie rockiem łączą z elektroniką, skutecznie psując odbiór bądź co bądź całkiem niezłej muzyki, scenicznym zachowaniem i upierdliwym nawoływaniem publiczności do klaskania niczym na dożynkowej imprezie. To niepotrzebne, tym bardziej jeśli koncert wcześniej, na tej samej scenie wspomniany Szezlong, taką koncertową estetykę wyszydza. Oryginalną, trochę niedocenioną propozycją, był zamykający pierwszy dzień koncert Miss God, która elektronikę łączy z folkowymi, trochę baśniowymi zaśpiewami w języku polskim. Mało kto wśród polskich zespołów tak dobrze dba o wizerunek i koncept muzyki, chociaż słychać, że nad folkowo-elektronicznymi melodiami, a także tekstami – w kilku momentach rażącymi banałem – warto popracować.

Program Soundrive został dobrze ułożony - nie męczył godzinami, a jednak ciekawie gospodarował wieczory. Liczba wykonawców na jeden dzień nie przytłaczała, może niepotrzebna była tak wczesna godzina rozpoczęcia koncertów w czwartek (jednak należy oddać organizatorom honor, że zdecydowali się na taki ruch, zamiast skazywać kapele na kiepską akustykę trzeciej, nie zaaranżowanej jeszcze na potrzeby koncertów sali). Dobrym pomysłem jest oddanie dnia polskim formacjom, ale może warto rozmieścić je podczas wszystkich dni (np. przydzielając im małą scenę), dzięki czemu więcej osób będzie mogło je zobaczyć podczas właściwego weekendu.

Mała odległość między dwiema scenami (będącymi obok siebie, czego w ogóle nie słuchać, gdy na raz odbywają się na nich koncerty – brawa za dobre wygłuszenie), niewielkie miasteczko festiwalowe, które nie odciąga ludzi od muzyki, ale też dosyć kameralny charakter imprezy i ciekawa, postoczniowa przestrzeń – to elementy, które świadczą o sile tego wydarzenia. Przydałoby się większe zróżnicowanie, chociażby o kapele bazujące na styku alternatywy i jazzu, ale też folku – w końcu w Europie i USA pomysłowych zespołów z tych obszarów nie brakuje.

Siłą festiwalu jest też niemasowy charakter. W tym roku na Soundrive było tez więcej osób niż w latach ubiegłych. Ciężko dociec czy ze względu na program czy stopniowo budowaną markę festiwalu, hołdującej muzyce niezależnej i niezależnym formom promocji (brak wielkich nazw medialnych wśród patronów). Nie jest to jeszcze tłum, jaki w B90 się pomieści, ale nie od razu Kraków zbudowano – kilka lat i konsekwencja w line upie będzie działała na korzyść Soundrive, chociaż trzeba pamiętać że to festiwal maksymalnie dla kilku tysięcy widzów. Warto też wspomnieć, że nie jest to wydarzenie, które lwią część budżetu opiera na finansach publicznych. Jest więc pomysł, środki i formuła do rozwijania w ciągu najbliższych lat. Póki co potencjał imprezy rokuje bardzo dobrze.

[zdjęcia: Jakub Knera]

Islet [fot. Jakub Knera]
Islet [fot. Jakub Knera]
Islet [fot. Jakub Knera]
Islet [fot. Jakub Knera]
Islet [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
Adult Jazz [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
King Khan & The Shrines [fot. Jakub Knera]
Trupa Trupa [fot. Jakub Knera]
Trupa Trupa [fot. Jakub Knera]
Trupa Trupa [fot. Jakub Knera]
Trupa Trupa [fot. Jakub Knera]
Trupa Trupa [fot. Jakub Knera]
Szezlong [fot. Jakub Knera]
Szezlong [fot. Jakub Knera]
Szezlong [fot. Jakub Knera]
Szezlong [fot. Jakub Knera]
Szezlong [fot. Jakub Knera]
Austra [fot. Jakub Knera]
Austra [fot. Jakub Knera]
Austra [fot. Jakub Knera]
Austra [fot. Jakub Knera]
Baths [fot. Jakub Knera]
Baths [fot. Jakub Knera]
Baths [fot. Jakub Knera]
Highasakite [fot. Jakub Knera]
Highasakite [fot. Jakub Knera]
Highasakite [fot. Jakub Knera]
Highasakite [fot. Jakub Knera]
Highasakite [fot. Jakub Knera]
Miss God [fot. Jakub Knera]
Miss God [fot. Jakub Knera]
Miss God [fot. Jakub Knera]
Miss God [fot. Jakub Knera]
Wild Books [fot. Jakub Knera]
Wild Books [fot. Jakub Knera]
Wild Books [fot. Jakub Knera]
Jaakko Eino Kalevi [fot. Jakub Knera]
Jaakko Eino Kalevi [fot. Jakub Knera]
Jaakko Eino Kalevi [fot. Jakub Knera]
Planet of Zeus [fot. Jakub Knera]
Planet of Zeus [fot. Jakub Knera]
Planet of Zeus [fot. Jakub Knera]
Samaris [fot. Jakub Knera]
Samaris [fot. Jakub Knera]
Samaris [fot. Jakub Knera]
Unknown Mortal Orchestra [fot. Jakub Knera]
Unknown Mortal Orchestra [fot. Jakub Knera]
Unknown Mortal Orchestra [fot. Jakub Knera]