polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
bong stoner rock

bong
stoner rock

Najnowsze wydawnictwo angielskiego Bong jest jednym z najbardziej hipnotyzujących dzieł tego roku. Dwa utwory, ponad 70 minut muzyki stworzonej przez „stonerowych mnichów” łączy klasztorną medytację z doomowym zacięciem, w efekcie czego otrzymujemy płytę zawierającą zarówno elementy spokoju, lęku, ale przede wszystkim pasji.

Konstrukcja Stoner Rock jest dość prosta. Powtarzające się, jednostajne, porozrzucane plamy gitar stanowią jego kręgosłup. Bębny, bas, krótkie wokalne wstawki budują perfekcyjnie wykreowane tło. Tło, które wzmacnia klimat i reguluje wyjątkowe na tym krążku napięcie.

Pierwszy 36 minutowy „Polaris” najwolniej jak to jest tylko możliwe narasta rozpoczynając się od kilkuminutowej chłosty gitarowego jazgotu. Energia powstała w wyniku mozolnych prób wydobycia z nich jakiegoś dłuższego przejścia wymyka się, tworząc otchłań oraz nieskończoną głębię. Odbiorca wprowadzany jest w intensywny trans. Stan medytacji oraz skupienia, uformowany na bazie ciągłych powtórzeń, pozbawionych najmniejszych choćby zmian tempa, potęgowany jest dodatkowo przez pojedyncze szelesty oraz coraz głośniejszy bas. Nagle, w okolicach siódmej minuty pojawia się apokaliptyczny głos, który w drastyczny sposób przerywa kojący dotychczas klimat albumu. Regularna perkusja oraz masywny bas perfekcyjnie zaczynają kształtować atmosferę mroku i tajemnicy. Bardzo wolne drony konstruują fale hałasu, które pozwalają całkowicie wyłączyć się z doczesnego świata. Punkt kulminacyjny następuje w połowie trwania utworu, którego fragment przywołuje na myśl potęgę dźwiękowych uderzeń serwowanych w najlepszym wydaniu przez Swans. Oto trzeci, najmocniejszy poziom ciężaru gatunkowego osiągniętego tutaj przez Bong. Systematyczna w tej fazie perkusja nadaje zdarzeniom logiczny ciąg, ale przede wszystkim kreuje niesamowitą harmonię. Doomowy finał wzmocniony gwiżdżącym na wietrze chórem kończy tę pełną różnorodności podróż, z której to wyraziście wyłania się drugi „Out Of The Aeons”.
Ten, dla odmiany od razu atakuje zmysły basem oraz kołyszącymi bębnami. Wybijające ospałe tempo drumy na tle zniekształconych gitar budują przestrzeń dla subtelnych, idealnie wplecionych, gitarowych motywów. Te w większości zaczerpnięte z za klasztornych murów tworzą niezwykły efekt. Płynność gry słyszanych tutaj instrumentów, jasność ich odbioru, oraz pojawiający się około 22 minuty męski monolog powodują, iż utwór jest bardziej dostępny w treści niż „Polaris”. Z drugiej jednak strony poprzez niezmienną powtarzalność partii, ma się wrażenie stałości w czasie, co z kolei nadaje kompozycji swoistą ociężałość, upartość, odczucie powolnego upadku lub długotrwałej rozpaczy.

Oszczędny w formie eksperyment po kilkunastu przesłuchaniach wywołuje poczucie przeżytej podróży lub snu, które w rzeczywistości nigdy nie miały miejsca. Jedyną wadą jest tylko jego tytuł. Merytorycznie bowiem ze stoner rockiem to wydawnictwo nie ma za wiele wspólnego, a tego typu osobliwe dzieło można było opatrzyć bardziej oryginalną i wyszukaną nazwą.

[Dariusz Rybus]