Dekada działalności festiwalu Unsound pozwoliła rozwinąć go w wydarzenie duże, międzynarodowe i z roku na rok powiększanym programem. Podczas tegorocznej edycji w trakcie siedmiu dni na festiwalu wystąpiło ponad 100 artystów, co jak na wydarzenie w przestrzeniach zamkniętych jest sporym osiągnięciem. Krakowski festiwal charakteryzuje rokroczne tematyzowanie kolejnych edycji i budowanie programu w oparciu o konkretną myśl przewodnią, dzięki czemu program ma szansę zachować większą spójność. Hasłu tegorocznej odsłony, „Living the Dream”, towarzyszyła ideologia raz bardziej, raz mniej znajdująca potwierdzenie w programie.
Długi i rozbudowany program rzadko jednak zaskakiwał koncertami wybitnymi, wykraczającym poza średnią, które wywoływały duże wrażenie. Paradoksalnie, jak na festiwal w przeważającej mierze elektroniczny, najlepiej wypadali często artyści grający na instrumentach powiedzmy tradycyjnych, w szczególności gitarze. Jednym z najlepszych koncertów był ten najkrótszy, który dał solo Stian Westerhus. Westerhus wykorzystał instrument w sposób daleki od jego codziennego użytkowania w muzyce rockowej, skupiając się na bardziej awangardowej metodologii. Jego obłędnie głośne drony wprowadzały w drżenie całą podłogę w Mandze, a za sprawą efektów muzyk zbudował zróżnicowany set, w którym tworzył mikrostruktury, bazujące na pociętych na strzępki partiach gitar, modyfikowanych na żywo. Chociaż trafnie wyważył proporcje między hałasem a momentami ciszy, konstrukcja jego koncertu w większym stopniu przypominała to co Robert Piotrowicz robi na syntezatorze modularnym, aniżeli typowy gitarowy koncert – ale Westerhus nie jest typowym gitarzystą. Strukturalnie i narracyjnie bliski jego występowi był osobliwy, wyczerpujący i cały czas zachowujący dramatugię koncert Valerio Tricoli w prlowskim klubie Feniks. Włoch zbudował szerokie spektrum dźwiękowe – od detali fenomenalnie dopasowanych do wersji stereo, przez jazgotliwe wstawki budowane przy pomocy własnoręcznie modyfikowanych instrumentów czy fragmentów nagrań terenowych. W odbiorze przeszkadzały trochę kuchenne wiatraki klubu, o wiele lepszy byłby także system kwadrofoniczny, jednak tym koncertem Włoch pokazał, że muzyka eksperymentalna, bazująca na strzępkach dźwięków i nagrań terenowych, może być atrakcyjna w wersji live.
Pewien niedosyt pozostawił koncert grupy Księżyc, przede wszystkim nie najlepiej, bo za cicho nagłośniony, przez co już w połowie kościoła muzyka zdawała się ledwo obecna. Grupa w dużym skupieniu odegrała materiał archiwalny. Koncert zahaczał o para-teatralny performance, w którym wokalistki Agata Harz i Katarzyna Smoluk urozmaicały koncert ruchem i wykorzystaniem scenografii, ale przede wszystkim doskonale sprawdziły się wokalnie – ich dwugłos brzmiał tak, jakby nie upłynęło dwadzieścia lat od płyty. Nierówna jednak była narracja i zabrakło dramaturgii występu – Księżyc trochę tak jakby bez błędów chciał przejść przez cały materiał, co być może było spowodowane tak długą przerwą. Pozostaje pytanie co dalej? Czy grupa obudzona z hibernacji stworzy nowy materiał czy koncentrować będzie się na utworach sprzed 20 lat, które mogą zamienić się w sentymentalną podróż?
Kolejny dowód nieustannej ewolucji dali Swans. Choć była to ich pierwsza wizyta w Polsce po premierze To Be Kind, zespół już zagrał niepublikowany materiał. Mimo standardowo dość długiego trwania (ok. 2h 40min) był to jeden z ich najprzystępniejszych koncertów w ostatnich latach – w jeszcze większym stopniu niż w ubiegłym roku oparty o groove, z wyraźnie zarysowanymi piosenkami, ale zarazem potężnie i pełnie brzmiący, złożony z długich, wymagających uwagi form. Doskonały występ. Nie można tego powiedzieć o Nurse With Wound, którzy poszerzeni do kwintetu z Robertem A. Lowe aka Lichens najpierw dość długo grali mętny ambient, potem się trochę rozruszali, ale ocierając o kicz. To nie był koncert zły, ale niewiele wnosił i niewiele zostawało z niego w pamięci.
Świetnie wypadło natomiast trio Carter Tutti Void. Włączenie Nik Colk do tej bardziej zrytmizowanej i abstrakcyjnej odsłony twórczości Chrisa Cartera i Cosey Fanni Tutti jest dość naturalne i sprawdza się świetnie – w swych drobnych zakłóceniach, szumach, przepływających gitarowych echach muzyka grupy była bogata i nowoczesna, a równocześnie w warstwie rytmicznej bardzo „carterowska”, bez przyglądania się trendom i modom. Świetny, dojrzały i wciągający koncert. Doskonale wypadł też kolega Nik z Factory Floor, Dominic Butler w projekcie Bronze Teeth z Richardem Smithem. W piątkową noc w Forum duet dał dość ciężki, zmuszający odbiorcę do reakcji, ale zarazem niedopowiedziany set, dużo lepszy brzmieniowo i kompozycyjnie niż materiał na ich pierwszej epce. Drugiego tego dnia w Forum był też EVOL, który zbudował gęsto wypełniony dźwiękami set, bazujący na abstrakcji, zróżnicowanej dynamice, a w wielu miejscach na kosmicznym wręcz brzmieniu a la lasery. Soniczne natężenie było ogromne i ciężkie w percepcji, ale jednocześnie wyjątkowo ciekawe i precyzyjnie skonstruowane. Zaskoczeniem (wyjątkowo pozytywnym) okazał się także Ben Frost – artysta, który jest stałym rezydentem krakowskiego festiwalu, materiał z nowej płyty zagrał w duecie z Gregiem Foxem na perkusji. Dzięki temu zyskał on na dramaturgii, a także na bardziej precyzyjnym brzmieniu i większej energii. Mimo nienajlepszego początku, druga połowa brzmiała o wiele lepiej, uwypuklając formy rytmiczne, w nieregularnej ale bardzo sugestywnej formie. Do jednych z najsłabszych czy wręcz żenujących koncertów można zaliczyć czwartkowe sety Sophie i Felicita – nawet jeśli to celowe nawiązanie do konwencji „popowego r’n’b” to takich wykonawców spokojnie mogłoby na Unsound nie być, sezonowe mody można spotkać w wielu innych miejscach. Sporym zawodem był także koncert Russella Hasswella – chaotyczny, pozbawiony narracji, bardziej przypominający soundcheck aniżeli set, który miałby jakikolwiek sens poza generowaniem hałasu z przydługimi momentami ciszy, sugerującymi kilkakrotnie że artysta już skończył. Niestety grał za długo. Nieprzekonujący był też występ The Bug, zwłaszcza po dość długim i męczącym opóźnieniu. Była moc i tony basu, wprawiające w drżenie sufit w Forum, ale mimo udziału wokalistów zabrakło żywego pierwiastka, odrobiny koncertowej nieprzewidywalności. Zalane dronami długie przerwy między utworami bynajmniej nie pomagały.
W Hotelu Forum bardzo dobre koncerty zagrali polscy reprezentanci elektroniczni, Piotr Kurek i Paweł Kulczyński. Ten pierwszy otwierał czwartkowy wieczór jako Heroiny, a drugi jako Lautbild go zamykał. Kurek zaprezentował swoją transową i osobliwą wizję dusznej muzyki tanecznej. Na tle dość różnorodnych bitowych repetycji – czasem w formie techno, czasem bliższym shackletonowej Afryce, czasem - budował rozwarstwione dźwiękowe mozaiki, pełne charakterystycznych już dla niego brzmień i form melodycznych. Rewelacyjny występ. Kulczyński natomiast zapowiedział, że jego nowy projekt hołduje bardziej przebojowym formułom, co udało się częściowo, ale na plus – jego muzyka doskonale sprawdziła się w tanecznej postaci jako proste kompozycje, modyfikowane w czasie rzeczywistym – muzyk przełamywał rytm i transowy ciąg, który czasem wprawiał w konsternację i uatrakcyjniał narrację. Nieco szalony set zaprezentował Kucharczyk, sprawiając wrażenie pewnej żonglerki pomysłami, szkicami wręcz, a zarazem prowokując słuchacza i wykazując – mimo nieużywania już bębnów – nietypowy jak na wieczory w Forum aspekt performerski. Wymagającym pod względem wytrzymałości był koncert 67,5 Minut Projekt czyli duetu Moretti/Zabrodzki poszerzonego o perkusistę Jana Młynarskiego. Syntezatorowe tła i drum’n’bassową rytmikę dopełniała jego rozszalała gra na perkusji – może aż tyle czasu to trochę za długo, ale ta formuła, zwłaszcza w odsłonie koncertowej bardzo dobrze się sprawdza. Równie intensywnie zagrali Ninos du Brasil, którzy postawili na „żywy“ setup, wykorzystując dwie perkusje i tworząc obłędny, rytmiczny rytuał. Na wspomnienie zasługuje także koncert duetu Nagrobki w Klubie Re, utrzymany w punkowej estetyce, ale świetnie dystansujący słuchacza, w przeciwieństwie do większości pełnych patosu koncertów. Maciek Salamon i Adam Witkowski, którzy udzielają się także w zespole Gówno, w piosenkach rozpisanych na gitarę elektryczną i perkusję rozprawiają się z tematem śmierci, często z przymrużeniem oka, a jednocześnie z werwą.
Osobną część podsumowania należy poświęcić projektom łączących różnych artystów, specjalnie na okoliczność festiwalu. Wsparcie tzw. funduszy norweskich implikowało udział artystów ze Skandynawii, co w połączeniu z wnioskologią – często im więcej premier i specjalnych koncertów, tym lepiej wniosek o dofinansowanie jest oceniany – przełożyło się na szereg połączeń dość naciąganych. Bo to co na papierze sprawdza się dobrze, na scenie już niekoniecznie. Niemal wszystkie koncerty ukazały karkołomność takich posunięć, a tylko nieliczne przyniosły ciekawe rezultaty. Otwierający koncert The Necks i Radian w strukturze przyjął formułę wychodzącą od tych pierwszych (od dźwiękowych detali po narastającą tkankę dźwiękową), ale muzycznie często dominowali ci drudzy – gitary wielokrotnie zagłuszały Chrisa Abrahamsa czy Lloyda Swantona. Poza tym wielokrotnie koncert balansował na granicy kakofonii – mimo minimalistycznego nastawiania każdy ze składów sam dość szczelnie wypełnia przestrzeń. Po połączeniu ich sił była ona przeładoweana, a pewien chaos, brak wyraźnej koncepcji i bazowanie na dość oklepanych patentach sprawiły że był to koncert nieatrakcyjny. O wiele lepiej wypadłyby osobne występy obu zespołów. Przed nimi Hildur Guðnadóttir i Skúli Sverrisson zagrali razem dość patetyczny koncert na gitarę basową i wiolonczelę. Mdły, mało aktualny, bazujący na ścianach dźwięku budowanych przy dialogu instrumentów.
Zawiedli Zs i Gyða Valtýsdóttir, choć w tym przypadku z góry można było zastanawiać się nad sensem takiego połączenia – do rytmicznych struktur i obłędnych repetycji Zs wprowadzić taki instrument jak wiolonczela nie jest łatwo. Niestety wspólna improwizacja okazała się niespójna, bezcelowa, a tylko momentami pojawiały się momenty atrakcyjne, nawiązujące do właściwej twórczości Zs. Suzanne Ciani wystąpiła z Neotantrik – choć jej muzyka jest trochę retro, to elektroniczne wstawki Andy’ego Votela i Seana Canty’ego wydawały się najczęściej zbędne, co dziwi tym bardziej że nie był to ani ich pierwszy, ani ostatni wspólny koncert. Także i ten koncert rozłożony na dwa odrębne być ciekawszy. Atom™ i Robin Fox zaprezentowali się ciekawie, ale żaden z nich w pełni nie rozwinął skrzydeł budując długi, sukcesywnie rozwijający się elektroniczny set i wizualizacjami laserowymi. Najbardziej dopracowaną, opartą na wspólnej płycie współpracą był koncert Jenny Hval i Susanny w Muzeum Sztuki Polskiej w Sukiennicach – artystki wystąpiły w towarzystwie tuby, dodatkowych klawiszy i trzeciego głosu, ale był to koncert zbyt długi, wątły narracyjnie, prezentujący wątki z mało ciekawego albumu. Mąż Susanny, Helge Sten, wystąpił z Deathprod w Kinie Kijów. Był to koncert zły, żywy dowód na bezsens grania ambientu na żywo – toporna i przesadna głośność, nużące i bynajmniej nie transowe repetycje, przezroczyste konstrukcje, irytujący pozór grania na żywo w postaci meandrujących skrzypiec.
Wśród kooperacji najlepiej wypadł koncert bliższy muzyce jazzowej i free-improv, której na Unsound praktycznie nie ma. Ircha Clarinet Quartet i Remont Pomp zagrali set zróżnicowany, fantastycznie dialogujący pomiędzy melodyjnością i frywolnością tych pierwszych, a dyscypliną i sonorystycznym zróżnicowaniem (od bębnów i grzechotem po szklane naczynia) tych drugich. Bardzo dobry, chociaż trochę przydługi koncert. Połowicznie udane koncerty zagrali Kapital z Richardem Pinhasem – dobry i ciekawy na samym początku, a później dosyć oklepany z mdłymi solówkami Francuza – oraz Container z Kennethem Kapstadem i Tomasem Järmyrem na perkusji – ciekawy w formie, ale po dłuższym czasie powtarzalny i nużący. Rozczarowała nowa odsłona Alameda 4 (a w zasadzie 5), której bliżej niż do wcześniejszych dokonań projektu jest do czegoś na styku Innercity Ensemble i T’ien Lai. Soczystego brzmienia gitar z płyty Późne królestwo było jak na lekarstwo, a materiał zagrany w składzie pięcioosobowym przyjął formę rozwijanych stopniowo krautrockowych form, zagęszczających brzmienie, uzupełnionym o rytmiczne zróżnicowanie perkusji i perkusjonaliów. Wszystko było uboższe aranżacyjnie, a czasem zahaczało o banalne jam session, w którym zamysł był mało widoczny, a spadek o niemal poziom niżej w porównaniu do materiału z albumu (i jego prezentacji na koncertach), raził w oczy.
Rozbudowanie programu o wystawę, instalację, serię paneli i nawet spektakl ukazało festiwal jako zjawisko pomyślane kompleksowo. „Ephemera” jako jednorazowe wydarzenie było ciekawe, chociaż nie zachowało takiej intensywności jak dwie instalacje w Bunkrze Sztuki przed rokiem. Całkiem fajnym pomysłem był dźwiękowy masaż Bena Vidy w Cricotece – choć na poziomie samych syntezatorowych struktur muzyka była dość zwyczajna, to jako całościowe doświadczenie sprawdziła się dobrze. Inspirowana Maszyną Snów Burroughsa instalacja Marka Fell na poziomie -1 Cricoteki robiła mniejsze wrażenie. Duża skala bynajmniej jej nie służyła, podobnie jak lokalizacja na marginesie festiwalowej przestrzeni. Spektakl „Ubu Król” w reżyserii Jana Klaty z muzyką Leylanda Kirby’ego miał swoje momenty, ale ogólnie był właśnie taki, jak można było się spodziewać po wystawieniu „Ubu Król” przez Klatę z muzyką Kirby’ego. Walenie przez Klatę w polskie przywary, tradycje, małostkowość i dewocjonalizm było momentami bystre, ale sprawiało już trochę wrażenie idee fixe. Plądrofonia Kirby’ego czasem korzystała na podsuniętych przez reżysera wątkach polskich, stanowiących na oko ponad połowę tematów muzycznych wykorzystanych w spektaktlu, ale nie zawsze. Per saldo, lepiej jednak by Kirby pastwił się nad hitami i szlagierami na deskach Teatru Starego niż na scenie Kina Kijów.
Unsound jest już potężnym festiwalem o międzynarodowej renomie. Połowa uczestników imprezy to osoby z zagranicy, a często to, co pojawia się w Krakowie, powielane jest na kolejnych imprezach w Europie i na świecie. Krakowska impreza jak mało która przez kilka dni gromadzi w jednym miejscu muzyków, przedstawicieli agencji koncertowych i labeli z Polski i zagranicy – warto byłoby wykorzystać tę okazję do spotkań w dłuższej perspektywie. To także dobra okazja do generowania pomysłów na nowe projekty, które miałyby szansę zaistnieć na dłużej i funkcjonować w bardziej sensownej formule niż pół-improwizowane kooperacje, w programie wyglądające atrakcyjnie, ale na scenie zazwyczaj wypadające mało sensownie. W przeciwieństwie do ubiegłorocznej, tegoroczna edycja pozostawiła niedosyt, chociaż pozytywnie zaprezentował się trzydniowy program w Forum – otwarty na uczestników pozafestiwalowych, ale o wiele bardziej zróżnicowany pod względem setów bardziej klubowych i eksperymentalnych. Jednak fakt, że na tak dużym festiwalu jakby nie patrzeć skoncentrowanym na muzyce eksperymentalnej i elektronicznej, w tym roku najlepiej wypadli artyści czasem z gitarami, często po 50-tce i paru polskich wykonawców, pokazuje że otoczka międzynarodowych projektów i specjalnych premier nie zawsze się sprawdza, a Unsound powinien pamiętać o prostocie i artystach, którzy już są dobrzy i specjalna forma prezentacji nie jest im do niczego potrzebna.
[tekst: Jakub Knera, Piotr Lewandowski]
[zdjęcia: Jakub Knera, Wojciech Kucharczyk]