Deerhoof można i warto na żywo oglądać po każdej płycie, a nawet częściej. Po pierwsze, to od zawsze był rewelacyjny, żywiołowy zespół koncertowy, a po drugie, to zespół, który nie ogląda się za siebie. "Nie mamy żadnych przebojów i publiczność raczej oczekuje, że zagramy coś nowego. Czekają, aż zrobimy coś inaczej." - mówiła Satomi w ubiegłorocznym wywiadzie i koncert warszawski to potwierdził. Zespół grał przede wszystkim materiał z ostatniej i niedawnych płyt, rolę hitu odegrało może "The Perfect Me" sprzed lat kilku, choć przemodelowane. Deerhoof teraz gra nie aż tak eksplozywnie jak kiedyś, więcej jest zabawy gitarowymi detalami i brzmieniowymi ekwilibrystykami. Co sprawdza się świetnie, bo można na ich koncerty wracać i zawsze znaleźć coś nowego. Jak i coś znajomego, w postaci pokręconych aranżacji i cudownie kontrolowanego, pozornego chaosu.
Pictorial Candi zaprezentowali nowy materiał, trochę ejtisowy, trochę r'n'b. Nadal lo-fi, ale nieco inaczej, bardziej połyskliwie i lekko sentymentalnie. To ciekawy kierunek, nawet jeśli momentami (zwłaszcza przy wyeksponowanych harmoniach wokalnych) przypominający manierę Dirty Projectors z czasu Swing Lo Magellan. Jak zwykle w przypadku tego zespołu, parę razy muzycy w czasie rzeczywistym szukali aranżacji, ale to też urok Pictorial Candi. Dobry koncert i ciekawa odmiana po ogranym już mocno materiale z Drink. Na otwierający wieczór solowy koncert Marcina Maseckiego niestety nie udało mi się zdążyć.
Uwagi organizacyjne - całkiem dobrze wszystko zabrzmiało, ale gorąc był piekielny.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]