Na siódmej w ogóle, a trzeciej odbywającej się w sali kolumnowej toruńskiego CSW edycji CoCArtu, akustyka tego pomieszczenia była trzecim kuratorem programu obok Rafałów Iwańskiego i Kołackiego. To olbrzymie, wysokie pomieszczenie ma potężny, naturalny pogłos, który jest idealny do muzyki wykorzystującej ciszę i mało instrumentów, a zły dla dużych składów i muzyków wykorzystujących dużo basu. Po doświadczeniach poprzednich dwóch edycji, w tym roku przyczyniło się to do bezprecedensowo szerokiej obecności w programie CoCArtu akustycznych pół-improwizatorów. Siódma edycja postawiła też kropkę nad „i” stopniowego zanikania wątków post-industrialnych, których w tym roku nie było już w ogóle.
Na najlepszy koncert weekendu trzeba było poczekać do ostatniego punktu programu, kiedy Franz Hautzinger dał fantastyczny pokaz eksplorowania topografii trąbki i przekraczania sonicznych charakterystyk instrumentu, grania najdrobniejszymi jej dźwiękami powiększanymi za pomocą nagłośnienia jak w mikroskopie. Grał z dużą muzykalnością i nie przekraczał granicy brzmieniowego eksperymentu, za którą staje się on pusty – choć wielokrotnie trudno było uwierzyć, że wszystkie dźwięki generuje trąbka, to nie było to czcze imitowanie dźwięków np. elektronicznych (co niektórym się zdarza), lecz przykuwająca uwagę, budująca napięcie narracja. Widać w podejściu Hautzingera podobieństwa do koncepcji (znacznie młodszego) Petera Evansa, ale są też wielkie różnice, np. Hautzinger nie operował oddechem okrężnym, używał więcej ciszy niż ma w zwyczaju Evans. Hautzinger w akustyce sali odnalazł się idealnie. Już tylko dla jego koncertu warto było do Torunia pojechać. Podobnie w akustyce odnalazł się Zdzisław Piernik, który na swej poszerzonej tubie pokazał również niejednoznaczny brzmieniowo i barwowo, wciągający narracyjnie koncert. U niego także kilkukrotnie można było zapomnieć o akustycznym źródle dźwięku, zwłaszcza w quasi-ambientowych utworach w środkowej części koncertu. Bardzo dobry koncert, a jedyne zastrzeżenie mam do faktu, że Piernik w paru fragmentach nadużywał samplowanych ścieżek – przy jego języku, wyobraźni i doświadczeniu, wystarczający (a nawet bardziej atrakcyjny) byłby występ dosłownie solowy. Byłoby to nawet bardziej spójne z odlskulowymi rozwiązaniami w stylu grania przez miskę z wodą.
Kolejny solowy koncert, któremu przestrzeń pomogła, dał Mike Majkowski. Nie jestem do końca przekonany jego ostatnią solową płytą i zepchnięciem przez muzyka wyjątkowych umiejętności artykulacyjnych na drugi plan, kosztem pełnych dyscypliny, minimalistycznych repetycji. Ale powolne wybrzmiewanie drżenia kontrabasu w sali kolumnowej podniosło atrakcyjność tej formuły, uwypukliło relacje między konsekwentnym tremolo a pojawiającymi się z czasem pojedynczymi akcentami. Również Jachna / Buhl i ich hipnotyczne, snujące się struktury oraz hipnotyzujące rytmy dobrze rozlewały się po przestrzeni CSW. Przyznam, że po pierwszej płycie duetu spodziewałem się, że będzie on raczej jednym z wielu efemerycznych bydgoskich składów, ale okazało się, że panowie zamienili projekt w working band z kilkoma płytami na koncie. I dobrze, bo w graniu na perkusyjno-dęty duet z elektroniką to właśnie godziny wspólnego grania pozwalają wykrystalizować oryginalny sznyt. Jachna / Buhl już od pierwszych dźwięków pokazali, że go mają, a kilka motywów znanych z płyt to wrażenie wzmocniło. Inna sprawa, że ich muzyki akurat lepiej słucha mi się w małej przestrzeni, z bliska. Niestety odbiór ich koncertu, jak też Majkowskiego, utrudniany był przez statyczny szum wydobywający się z głośników i zasłaniający najcichsze dźwięki. Na szczęście drugiego dnia ten feler zniknął.
Muzyki elektronicznej było w tym roku mniej niż w ubiegłych latach. Głównym punktem programu był Rashad Becker, który w ostatnich dwóch latach pierwszą płytą i następującymi po niej koncertami stworzył charakterystyczną, barwowo-brzmieniowo-strukturalną całość. Na tle ubiegłorocznego koncertu w Warszawie, w Toruniu motywów z Traditional Music of Notional Species, Vol. 1 było jakby mniej, choć gra częstotliwościami i zapadające w pamięć, zakrzywione motywy niby-melodyczne było tego samego sortu. Sam artysta w kuluarach zżymał się na akustykę i nie był zadowolony z występu. Faktycznie, Becker musiał chyba zrezygnować z części basu, który zmiażdżyłby w tej sali wszystko inne, ale z punktu widzenia odbiorcy koncert był całkiem dobry. Na koncert otwierającej festiwal TER dotarłem niestety w połowie, nie na tyle by wyrobić sobie konkretną opinię, choć zostało wrażenie dość dyskretnej całości i testowania przez TER właśnie takiego poziomu basu, który by nie przykrył reszty. Jedyny elektryczny koncert festiwalu dał duet Hadron, czyli Marino Pliakas i Michael Wertmüller. Sekcja znana choćby z Full Blast postawiła na maksymalnie głośną, naładowaną bodźcami nawałnicę, w której jednak sama intensywność nie wystarczała do przykrycia pewnej bezkształtności. Konfuzję wzmagała istotna rola sampli z laptopa, w tym rytmicznych, podbijanych przez perkusję. Ciekawszy od samego występu duetu okazał się bis, na który dołączył do nich Jerzy Mazzoll na klarnecie basowym, co zmusiło Wertmüllera do skupienia się nie na ekranie, lecz na innym muzyku. Dwa utwory w gęstym rytmicznym sosie i meandrującym klarnetem Mazzolla nie były przełomowe, ale słuchało się ich dobrze.
Na pierwszy rzut oka w tym roku nie było na CoCArt występów performatywnych, wprowadził je jednak Arszyn. Zaprezentował on występ na talerze perkusyjne, który się kompletnie rozjechał. Topolski zaczął od gry na talerzach a la Hati, z płaszczyznami i pojedynczymi rytmicznymi uderzeniami, ale po kilkunastu minutach pogrążył się w braku pomysłu, dokąd zmierza i po co. Odbijanie piłeczek po talerzach, nadmuchiwanie balonu i spuszczanie z niego powietrza do mikrofonu, chwilowe zapętlanie niektórych dźwięków, przyklejanie do jednego z talerzy mikrofonu, pojedyncze stuknięcia i cyknięcia – każdy z tych gestów mógłby być urozmaiceniem, ale wszystkie razem w wykonaniu twórcy, krążącego po scenie bez większego ładu i składu, przyczyniły się do porażki występu.
CoCArt to festiwal wolny od blazy i medialnego szumu. Choć budżetem i rozmachem nie dorównuje największym imprezom na rynku, kameralna atmosfera to rekompensuje, a właściwie tworzy inny charakter wydarzenia, stąpającego po ziemi i nie goniącego za sensacją. Fajnie jest do Torunia na CoCArt wracać.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]