To był jeden z najdłuższych koncertów w historii Pardon. Warto było jednak zostać do końca, bo moim zdaniem pierwsze i ostatnie pół godziny tego dwugodzinnego występu było najciekawsze. Zaczęło się od potężnej, trzydziesto- a może nawet czterdziestominutowej formy, jak w kalejdoskopie pokazującej język grupy: skupioną na detalach i ogólnie skupioną grę Cline'a, spolegliwym, niemal rzemieślniczym budowaniem tła przez Dunna, skontrastowanymi z ekwilibrystyką perkusyjnego duetu Amendola / Baptista. W środkowej części koncertu, wypełnionej krótszymi utworami, tej ekwilibrystyki było aż za dużo, zwłaszcza w wydaniu Baptisty ocierała się ona o kuglarstwo. Za dużo było tych kolorowych zabawek, swoistego kabaretu przykrywającego narrację muzyczną i paradoksalnie obnażającego jej słabsze strony, które nazwałbym dominującą rolą gestów nad kompozycją w paru utworach. Na szczęście i w środkowej części pojawiło się kilka momentów świetnych, a końcówka zasadniczej części koncertu oraz bis były bardzo dobre - bardziej skupione, oszczędniejsze w gestach i z dyskretnym transowym pierwiastkiem.
Drugi koncert z rzędu (a może nawet i czwarty po wcześniejszych występach Stańki i Schlippenbacha) Pardon wypełniła publiczność w dużej mierze dla tego miejsca nowa. Co oznaczało np. dużą liczbę osób poszukujących szatni (nie ma) i toalety (jest, ale nie za barem), a także drugi dzień z rzędu pozwoliło mimochodem, powiedzmy, dowiedzieć się czegoś nowego o muzyce, którą na tych łamach zajmujemy się regularnie. Na Plymouth okazało się, że perkusiści grający muzykę synkopowaną powinni "wrócić do szkoły muzycznej albo kupić sobie metronom". Tym razem usłyszałem, że "Melvins grają muzykę zbyt primitywną, żeby jej słuchać, a o tym jak mało w niej jest świadczy to, że od 25 lat wydają jedną płytę rocznie". Od 30 lat, gwoli ścisłości, od 30.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]