Marii, klubu, w którym Sleater-Kinney grały w Berlinie poprzednio, dziesięć lat temu, już nie ma. Huxleys jest miejscem kilkukrotnie większym i na pierwszym europejskim koncercie po reaktywacji zespołu panował w nim chyba większy ścisk niż wtedy na (jak się okazało) ostatniej trasie przed przerwą. A koncert był chyba lepszy, wspaniały. Choć często jest tak, że pierwsze spotkanie z jakimś zespołem zapamiętuje się jako niemal mityczne, to zaryzykuję tezę, że Sleater-Kinney są teraz w lepszej formie niż wtedy. W Berinie zagrały z werwą, żywiołowo, mając świetnie skonstruowany set, w którym nowym utworom towarzyszyły starsze klasyki. To oczywiście dość konwencjonalne podejście do setlisty, ale chodzi o to, że Sleater-Kinney mają ją czym wypełnić. Kawałki z No Cities to Love wypadły znakomicie - jeśli kompozycyjnie, emocjonalnie i sentymentalnie nie dorównują starszym hitom, to zwłaszcza w warstwie gitarowej na koncercie wyraźnie ukazały się ich atuty. Starszy materiał wypadł doskonale. W pamięć zapadło mi poruszające "Entertain", rewelacyjne były inne numery z The Woods ("Jumpers", "What's Mine Is Yours") czy One Beat, a przy największych starociach ("Words and Guitar", "One More Hour", "I Wanna Be Your Joey Ramone") normalnie można było się wzruszyć. Tylko "Light Rail Coyote" nieszczególnie się udało, zabrakło fuzzu i perkusyjnego ciosu.
Podoba mi się, jak Sleater-Kinney wykorzystują większą skalę koncertów po powrocie. I performansowo (światła, tło występu) ale przede wszystkim muzycznie. Przez większość utworów grała z nimi Katie Harkin, czasem na gitarze, czasem na klawiszach, czasem na czymś rytmicznym. Pozostawała w tle, ale dodawała te kluczowe dla obrazu niektóryhch utworów ornamenty. Bardzo sympatyczny był moment, gdy w finale singlowego "Bury Our Friends" to jej przydadło rozbebeszenie głównej gitarowej linii. Corin i Carrie były w doskonałej formie wokalnej, ale najważniejsze było to, że patrząc na nie widziało się autentyczną złość, delikatność, radość, nerw. Ależ to był koncert. Fajnie, że wróciły.
Jako suport wystąpiła grupa Pins z Manchesteru. Dziewczęta grały gitarowe indie piosenki o nieco infantylnych tekstach. Grały rzetelnie, żwawo i choć nic szczególnego w ich muzyce nie było, to na ostatniej fali wysypu takich żeńskich zespołów jeszcze może o nich usłyszymy. Zwłaszcza, że od strony wizerunkowej zespół jest dopracowany, stroje dziewczęta miały jak z blogów szafiarek a umiejętność spoglądania w obiektyw podczas grania już opanowaną. Trochę się nabijam, ale na tle S-K angielski suport był banalny i powierzchowny. Może jako suport Warpaint (internet mówi, że Pins mają to na koncie) grupa sprawdzała się lepiej, bo to jednak inny ciężar gatunkowy tzw. gwiazdy wieczoru. Choć moim zdaniem generalnie nie ma sensu umieszczanie jako suportu gorszej wariacji na temat podobnej koncepcji.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]