Festiwal Trans:Wizje, organizowany przez czasopismo o tym samym tytule, powoli zakorzenia się w stołecznej tkance cyklicznych wydarzeń muzycznych o charakterystycznym rysie programowym. Tegoroczna edycja imprezy miała jak dotąd najbardziej okazałą formułę, ponieważ koncerty (dziewięć nie licząc after party) po raz pierwszy zostały rozpisane na dwa dni. Organizatorzy zadbali o ciekawy, międzynarodowy line-up, który do pewnego stopnia można wręcz nazwać gwiazdorskim. Oczywiście biorąc poprawkę na stosunkowo niszowy rodzaj prezentowanej muzyki.
Drugiego dnia festiwalu koncerty przeniosły się z sali Laboratorium na dziedziniec Zamku Ujazdowskiego, co biorąc pod uwagę duże zainteresowanie wydarzeniem okazało się dobrym posunięciem. Również klimat architektoniczny dobrze wkomponował się w charakter granej muzyki. Szczególnie dało się to odczuć w przypadku składów otwierających i zamykających wieczór – Księżyca i Phurpy. Były to właściwie jedyne występy drugiego dnia festiwalu, które oprócz transu i psychodelii dysponowały przykuwającym uwagę pierwiastkiem performatywnym. Pod względem scenicznej akcji najciekawszy koncert zagrał reaktywowany Księżyc. Pięcioosobowy skład zaprezentował w zasadzie rodzaj aktorsko-muzycznego przedstawienia o dużym natężeniu nieprzewidywalności. Występ rozpoczął się od elektronicznej melodyjki a la Kraftwerk z lat 70., po czym zaczął się przeobrażać w widowisko na poły rytualne. Muzyce i śpiewowi Księżyca towarzyszyły takie elementy jak nagłośnione przelewanie wody ze starodawnych kielichów, rzutowanie światła słonecznego na publiczność przy pomocy zwierciadła. W pewnym momencie jedna z wokalistek wyszła z lustrem do widowni zmuszając poszczególnych słuchaczy do spojrzenia we własne odbicie. Podobne zabiegi sprawiałyby wrażenie przekombinowane, gdyby nie doskonale z nimi korespondująca oniryczna warstwa muzyki. Księżyc potrafi przetransponować inspiracje kulturą ludową, dawną w twórczość oryginalną, zawieszoną w bezczasowości, brzmiącą zarazem współcześnie i uwodzicielsko pierwotnie. Synteza wokali, akustycznych i elektronicznych instrumentów sprawia, że muzycznie grupa wymyka się prostej klasyfikacji. Bardzo płynny i wciągający występ, którego jedynym większym mankamentem była pora – Księżyc, jak na ironię, jako jedyny skład zagrał za dnia.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawił się Kapital. Dla Rafała Iwańskiego i Kuby Ziołka koncert w CSW był elementem trasy promującej najnowszy album Chaos To Chaos, dlatego też materiał z krążka zdominował set. Można powiedzieć, że tak jak Księżyc przeniósł publiczność w bliżej niesprecyzowaną przeszłość, to Kapital wykreował muzyczny ekwiwalent dobrego science fiction spod znaku Stanisława Lema, Philipa K. Dicka, czy Williama Gibsona. Szczególnie na myśl przychodził mi Dick z trylogią Valis, gdy duet został skąpany w fioletowym świetle reflektorów. Muzyka Kapital na żywo brzmi mocniej, drapieżniej niż na albumie. Eksperymenty z dźwiękiem w przypadku duetu są zbalansowane dużą wrażliwością melodyczną, do której dochodzą zdolności prowadzenia pasjonującej, choć stosunkowo hermetycznej narracji. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jednym z muzycznych priorytetów dla Kapitala jest generowanie dźwięków psychoaktywnych, zakorzenionych w tradycji krautrocka i doświadczeniach industrialnych. W zasadzie siłą tej twórczości nie jest nowatorstwo, ale bardzo umiejętne łączenie rozmaitych „kosmicznych” wątków podejmowanych w muzyce alternatywnej poprzednich dekad. Dziś wielu artystów kombinuje w podobny sposób, lecz w przypadku Kapitala ten amalgamat rzeczywiście działa i pozwala odlecieć bez dodatkowego wspomagania. Chyba nawet w większym stopniu niż na płycie.
Po składach polskich na scenie pojawiali się kolejno dwaj soliści, postaci dużego formatu jeśli chodzi o światową muzykę elektroniczną, czy tzw. eksperymentalną. Rashad Becker odegrał materiał z Traditional Music Of Notional Spacies, który w dwa lata od wydania zdążył zaskarbić sobie grono wiernych wielbicieli. Niestety osobiście należę raczej do umiarkowanych sceptyków, a występ w CSW nie zmienił mojego nastawienia. Niespełna dwa miesiące temu miałem okazję słuchać Beckera na festiwalu CoCArt. Chociaż mam wrażenie, że intuicyjnie wiem o co w muzyce Beckera chodzi, to jednak nie wywołuje ona u mnie zwykłej zmysłowej przyjemności. Raczej przypomina doświadczenie tzw. „złej podróży”, która owszem potrafi być inspirująca, ale niekoniecznie chce się do niej wracać. Paradoksalnie na dziedzińcu Zamku Ujazdowskiego, w przestrzeni o teoretycznie gorszej akustyce, artysta zabrzmiał lepiej niż w toruńskim CSW. Poskręcane, paranoiczne mikro struktury były ostrzej zarysowane, przez co działały mocniej, jednak muzycznie nie było to nic nowego. Dla mnie Becker na żywo (i w tym wydaniu) to rodzaj intensywnej lektury, ale na jeden raz. Nie wytrwałem do końca występu.
Zagadką był dla mnie występ Orena Ambarchi’ego, artysty operującego na wielu frontach współczesnej muzyki. Australijczyk przygotował stonowany, wręcz wyciszony program, który w zasadzie ograniczył się do powolnego budowania ściany dźwięku, jednej kulminacji miarowo sączonych drone’ów. Artysta wystąpił z gitarą, mnóstwem elektronicznych przetworników i efektów. Muzyka miała wręcz medytacyjny charakter, a sam Ambarchi sprawiał wrażenie jakby odpływał. Mimo to kontrolował dźwięk z dużą precyzją, a najciekawiej wychodziły mu eksperymenty ze stereofonią i akustyką CSW, szczególnie w momentach głośnych przesileń. Przyzwoity występ, chociaż trochę szkoda, że pokazał tylko jedną z wielu twarzy artysty.
Na zakończenie koncertowej części wieczoru zagrał skład doskonale przystający do „mrocznego”, ezoterycznego profilu wydawniczego pisma Trans/Wizje. Rosyjski zespół Phurpa specjalizujący się w śpiewie gardłowym i wykonywaniu tradycyjnej, rytualnej muzyki tybetańskiej (z najstarszej tradycji Bon), już od pierwszych chwil wprowadził na dziedziniec Zamku Ujazdowskiego nastrój tajemnicy i grozy. Podstawowym narzędziem trójki muzyków był wokal wykorzystujący tantryczną technikę śpiewu, pozwalającą na osiąganie bardzo niskich, jednostajnych drone’owych rejestrów. Członkowie Phurpy siedzieli na scenie niemalże nieruchomo z mikrofonami przyczepionymi do twarzy, które przysłaniały stożkowe tiary obleczone ciemnym całunem uniemożliwiającym rozpoznanie rysów. Wszystko skąpane w przytłumionym trupio-niebieskim świetle reflektorów. Muzycy incydentalnie uderzali w tradycyjne bębny, bądź talerze przy pomocy kości dużych rozmiarów. Pomiędzy artystami a widownią usytuowane były jedynie długie tybetańskie trąby dungcheny. Całość tworzyła niesamowity, surrealistyczny klimat, który w zasadzie udało się osiągnąć Rosjanom przy pomocy środków minimalnych, bez posiłkowania się elektronicznymi efektami specjalnymi. Muzyka Phurpy miała charakter wybitnie procesualny, a jej pozorna monotonia już po chwili obezwładniała hipnotyczną mocą. Występ okazał się niemal doskonałą sceniczną reprezentacją zbitki słownej „Trans/Wizje” i ciężko mi wyobrazić sobie lepsze zakończenie festiwalu o takiej nazwie.
Muzycznie impreza miała momenty lepsze i gorsze. Myślę, że chybionym pomysłem było ustawienie po sobie występów Beckera i Ambarchi’ego, które obarczone były podobnym i w moim odczuciu jednak nużącym ładunkiem. Niemniej szalę oceny wieczoru przeważyły koncerty zdecydowanie udane. Organizacyjnych wpadek nie było, atmosfera festiwalu i okoliczności przestrzenne CSW bardzo dobrze ze sobą współgrały, zapewniając niezwykle klimatyczne doznania. Dobrze, że takie imprezy jak Trans:Wizje są w Warszawie organizowane, i że tyle osób na nie przychodzi.
[zdjęcia: Krzysztof Wójcik]