Na otwarcie dwudniowej rezydencji w Pardon, To Tu Owen Pallett odpalił w Warszawie prawdziwą koncertową petardę. Rozpoczął jednak kameralnie: pojawił się na scenie sam i od razu zdjął buty. Pewnie nie tylko mnie od razu przypomniał się koncert z ostatniego mysłowickiego Off Festiwalu, kiedy – jeszcze jako Final Fantasy – Pallett oczarował publiczność niesamowicie czystym głosem i umiejętnie zapętlanymi partiami skrzypiec. W Warszawie również pojawiły się utwory z tego okresu, jednak jednoosobowa aranżacja była już o wiele bogatsza. Muzyk wykorzystuje swój instrument na wszelkie możliwe sposoby: na tle loopowanych na bieżąco partii, skrzypce służą to za bas, to za perkusję, a ich pudło rezonansowe może nawet zastępować megafon. Kiedy jeszcze towarzyszą im klawisze, wydaje się, że przestrzeń jest do cna wypełniona muzyką, a przy tym nie gubi się nic z intymności, jaką daje koncert jednego artysty.
Dlatego czułam lekki niedosyt, kiedy po trzech utworach na scenie pojawili się muzycy z macierzystej formacji Palletta, Les Mouches – tym bardziej, że podczas pierwszych kawałków można było odnieść wrażenie, że nie robią nic, czego Pallett nie mógłby osiągnąć samodzielnie. Ich drugie wejście (po kolejnym solowym fragmencie) było już o wiele lepsze: żywiołowa perkusja, doskonale budująca napięcie, świetne momenty, kiedy basista wchodził z drugim głosem, energia i hałas. Zamiast solisty i tła – prawdziwy zespół. Zespół, który ewidentnie rozkręcał się z utworu na utwór, więc można się domyślać, że drugi koncert w Pardon był jeszcze lepszy. Mimo bisu (i wciąż niesamowitego „This Is the Dream of Win & Regine”) pozostał niedosyt. Wspaniałe są takie koncerty, po których chce się więcej.
[tekst: Aleksandra Szkudłapska]
[zdjęcia: Błażej Nowicki]