Po prawie 20 letniej przerwie wiele rzeczy mogło na tym koncercie nie zagrać - brzmienie, intensywność grania, zaangażowanie emocjonalne, wreszcie sama forma i koncepcja mogła okazać się archaiczne. Ale wszystkie te obawy okazały się płonne. Pierwszy od 19 lat koncert grupy Kinsky był rewelacyjny. Brzmienie było potężne, drapieżne i wyraziste, a muzycy nie pozostawiali wątpliwości, że chce im się tę muzykę grać. A muzyka się nie zestarzała, przeciwnie, choć od wydania Copula Mundi minęły ponad dwie dekady, to Kinsky ciągle jest oryginalny - ciężki ale niemetalowy, abstrakcyjny ale równocześnie konkretny i namacalny, tajemniczy lecz nie nadęty. Przy sporej liczbie zwrotów i zakrzywień, ta muzyka nie jest też przesadnie techniczna, ma w sobie groove i coś dla ciała. Gdyby teraz ktoś z takim materiałem wyszedł, byłby rewelacją gitarowego sezonu, bo tak naprawdę nikt pomysłu Kinsky'ego nie podchwycił - może jest on za dziwny i zbyt wsobny. Co pokazały także performansowe aspekty koncertu, które sprawdziły się doskonale. Tym bardziej imponuje fakt, że ta muzyka powstała gdzieś w otchłaniach lat 90tych. Na koniec koncertu Paulus powiedział, że niektórzy mają okazję widzieć ich po raz pierwszy - myślę, że takie osoby wręcz stanowiły większość, sam do nich należę. I choć byłem pełen obaw co do tego powrotu (za dużo tych powrotów ostatnio), to jestem pod olbrzymim wrażeniem koncertu i formy zespołu.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]