polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

KODY 2015 - VII Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej
Lublin | 13-17.05.15

Zakończyła się 7. edycja lubelskiego Festiwalu Tradycji i Awangardy, „KODY”. Po gwiazdach stratosferycznego wręcz kalibru, które pojawiły się w dwóch ostatnich latach w osobach Glenna Branki, Thurstona Moore’a i Kronos Quartet, ciężko było sobie wyobrazić jak można temu dorównać, a co dopiero przebić. Dlatego też na pewno wielu z Was, w tym i ja sam, zastanawiało się, jak tym razem wypadnie jedno z najważniejszych, na wschód od Wisły, wydarzeń muzyczno-kulturalnych. O ile przy tym nie zagubicie się w lesie moich wspomnień…
To właśnie las, a konkretnie las znaków i symboli służył jako motyw przewodni tegorocznej odsłony „KODÓW”, mającej miejsce od 13 do 17 maja. Temat równie enigmatyczny i niejednorodny, co sprzyjający muzycznemu pluralizmowi.

Niestety z powodu obowiązków domowych, zawodowych i zwykłego pecha, nie byłem w stanie obejrzeć czterech koncertów, niemniej jednak wydaje mi się, że to, co zobaczyć mi się udało, stanowi reprezentatywny przekrój programu.

Może zaczniemy nie od poszczególnych koncertów, tylko od tego jak festiwal – jako przedsięwzięcie –zaprezentował się od strony techniczno-organizacyjnej. W ubiegłym roku w zasadzie wszystkie koncerty odbywały się w niedawno wtedy otworzonym Centrum Kultury w samym centrum miasta. Teraz wrócono do wcześniejszej „tradycji” i pokazywania, że w Lublinie jest co zobaczyć, serwując każde widowisko w innym miejscu (od Centrum Kultury przez dziedziniec Zamku Głównego po Bazylikę Dominikanów). Frekwencja była chyba większa niż rok temu – może to też ze względu na włączenie w program kilku występów o charakterze sakralnym. Z drugiej strony, na zamykającym koncercie Bang on a Can All-Stars zjawiło się prawdopodobnie mniej osób niż na niektórych z wcześniejszych, może przez to, że w tym roku nie było wyraźnie zarysowanej głównej atrakcji.

„KODY” zaczęły się dla mnie na dobre w czwartek od występu muzyków i tancerzy Zespołu Tureckiej Muzyki Sufickiej z miasta Konya. Myślę, że Turcja to kraj, z którym wbrew pozorom pośrednio utożsamia się sporo Polaków, jeśli nie wcinając ze smakiem kebaby, to kibicując choćby Galatasaray (jak ja). A na poważnie, to zainteresowanie tym show było spore (podziwiałem go niemal z zaplecza). Ogólnie ten występ był porównywalny statusem do zeszłorocznego, ciekawego zresztą, japońskiego teatru No – czyli mieliśmy do czynienia z mariażem muzyki, głosu i ruchu. Ponieważ Japończycy w zeszłym roku byli zmuszeni do skrócenia spektaklu (bo na ten potrzebny byłby cały dzień), to format występu Turków był bardziej adekwatny do ram festiwalowych. Początkowa część koncertu była w pełni wokalna i przepełniona ascetyzmem i choć zakorzeniona w tradycji sięgającej czasów sułtańskich (jakże odległej od post-Ataturkowej rzeczywistości!), to jednak przypominała ciągle jak współczesny mają charakter. Natomiast starodawne śpiewy (w tym: gardłowe) i zawodzenie sufitów było od strony akustycznej bardzo porównywalne do powszechnie w naszym świecie znanych efektów utożsamianych bardziej z instrumentami, jak reverb i delay. Gdy z biegiem czasu stopniowo muezzinowym wokalom zaczęła akompaniować muzyka, uświadomiłem sobie jak szeroko zdążyły się te ich wszystkie techniki i aspekty grania zakorzenić we współczesnej muzyce okołoalternatywnej. W zasadzie nie ma takiego patentu, który by nie został wchłonięty przez świat Zachodu. Jakże twórczo jest czasem sobie pokontemplować, że to co dla nas jest nowatorskie i świeże, dla kogoś innego może być elementem tradycji od setek lat.
Sfera wizualna także była niczego sobie. Derwisze robili wrażenie w swojej synchronizowanej choreografii, choć stałem zdecydowanie zbyt daleko by poczuć bryzę wiatru spod ich wirujących kostiumów. Reasumując, było po części ascetycznie, po części sakralnie, ale także i ludycznie i ciekawie instrumentalnie, ale przede wszystkim – widowiskowo. Uważam sprowadzenie tureckiego zespołu za strzał w dziesiątkę.

Następnym wydarzeniem był występ, można powiedzieć już stałego bywalca i rezydenta festiwalu, Johna Tillbury’ego, a konkretniej prowadzonego przez niego Cardew Collective, który wykonywał Tiger’s Mind i wiekopomne Treatise. Pierwsza kompozycja została zagrana z podziałem na dwie części, którą przedzielała ta druga. W skład Cardew Collective wchodzili zarówno profesjonaliści oraz amatorzy. W ich wykonaniu Tiger’s Mind było całkiem przyjemnym kompendium ścieżek dźwiękowych gdzieś na styku Jerry’ego Goldsmitha z Pendereckim z odrobiną elektroakustyki i brankowskich gitarowych rejestrów. Cała idea sprowadzała się do odtwarzania luźno nakreślonych ról czy wydarzeń przez poszczególne instrumenty, bądź ich kombinacje – a każda postać (czy też element) była w nierozłączny sposób związana z drugą. Wszystko wyszło całkiem przyjemnie, bo w zasadzie motywy muzyczne dość uniwersalne choć też może z drugiej strony aż nazbyt czytelnie, tak więc ogólnie nie czułem się porwany, bo zabrakło mi nieco tej „dionizyjskości” której ciągle wyczekiwałem. Z kolei Treatise było zaprezentowane – z przyczyn oczywistych – w mocno okrojonej postaci (193 strony skrócone do 19). Mimo tego, mogliśmy doznać labiryntu dźwięku oraz ezoterycznych zależności pomiędzy (niekonwencjonalnym) zapisem nutowym a dźwiękiem i zupełnie innej percepcji czasu wg Cardew. W zasadzie był to pokaz muzyki, która polegała mniej na graniu na instrumentach a bardziej na pogrywaniu z oczekiwaniami słuchacza.

W piątek niestety ominął mnie koncert Wiener Glasharmonika Duo grających m.in. Arvo Parta i Philipa Glassa, więc pozostał mi Jacaszek z Kwartludium (kwartet na skrzypce, klarnety, perkusję i fortepian). Występ Jacaszka w wirydarzu dominikańskiego klasztoru był swego rodzaju powiewem nowoczesności, przez pierwsze trzydzieści minut tkał atmosferę tak gęstą, ze można było kroić ją nożem czy – zważywszy na temat przewodni festiwalu – rąbać siekierą. Początkowo drony kłębiły się niczym stopniowo powiększający się obłok pyłu kosmicznego, absorbujący po drodze "plankton" pomniejszych dźwięków zespołu, by później wstrzyknąć sporą dawkę nokturnów nawiązujących do Oliviera Messiaena, a następnie poluzować nieco tempo rozpraszającymi się dźwiękami a’la Thomas Koner (z dużą ilością dzwoneczków), by ostatecznie powrócić do zdominowanej przez mroczne dźwięki fortepianu konwencji. Ogólnie dominowała atmosfera rodem jak z horroru psychologicznego lub thrillera z lat 70., co sprawdzało się przez pierwszych 25-30 minut, lecz później Jacaszek zaczął się powtarzać, jeśli chodzi o środki ekspresji i przez to zenit ekscytacji jaką do tamtego czasu wzbudził – raptownie opadł. Mimo usilnych starań i dwóch mega ekspresyjnych crescend po drodze, dopiero na samym końcu z transowym, rytualistycznym finałem w stylu Steve’a Reicha, przerwał ten kurs na autopilocie (co prawda bardzo wyrafinowanym ale jednak). Ogólnie wydaje mi się, że zabrakło tutaj pomysłu jak to wszystko pociągnąć przez niemal godzinny występ, a szkoda bo potencjał był na zjawiskowe widowisko.

W sobotę zetknąłem się zaś najpierw z Orkest de ereprijs, mini-orkiestrą kameralną (także z gitarą i perkusją) wykonującym dzieła holenderskiego outsidera współczesnej muzyki klasycznej, Louisa Andriessena. Ich program opierał się przede wszystkim na jednej dłuższej części zespolonej z krótkometrażowym filmem Petera Greenawaya: M is for Man, Music, Mozart, w której prym wiódł występ solistki wokalnej, Michaeli Riener. Jako że Andriessen nie przepadał za śpiewami operowymi, to wokal tutaj był zimny, germaniczny, przypominający Nico. Sama kompozycja była pozbawiona dominującego nastroju czy też jakiegokolwiek muzycznego środka ciężkości. Stanowiła dobre uzupełnienie ikonoklastycznego filmu Greenawaya. Później Holendrzy zagrali kilka krótszych (w ramach „współczechy” możnaby nawet nazwać je „piosenkami”) i bardziej dynamicznych utworów, gdzie ukazali intuicję muzyczną rodem z nurtów Rock in Opposition i jazz fusion, a gdzieniegdzie ich granie ocierało się o Strawińskiego (aspekt rytmiczny).

Ostatni sobotni występ to wokalny zespół Graindelavoix wraz z dwójką Polaków na skrzypcach i organach. Owe instrumenty stanowiły w zasadzie jedynie tło dla belgijskiej grupy, albowiem instrumentarium służyło jedynie do zaakcentowania początku i końca oraz wprowadzenia w sakralny nastrój. Kompozycje Scelsiego same w sobie nie były tutaj główną atrakcją, a przynajmniej nie w moim odbiorze.Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś doznał przeładowania zmysłów na poprzednim występie z muzyką Andriessena, tak więc średniowieczne madrygały Belgów (mówię tak umownie, bo grupa technicznie jest międzynarodowa) stanowiły melancholijną odskocznie od zgiełku holenderskiej mini-orkiestry. Ich wielogłosowe harmonie choć ascetyczne i surowe uderzały bogactwem i głębią, ale też hipnotyzowały i wprawiały w trans. Atmosfera była solenna i momentalnie zdołała pochłonąć wszystkie moje zmysły. Choć cały występ oceniam bardzo dobrze, to jednak przy czasie trwania półtorej godziny przyznam, że jednak było to odrobinkę za długo. Nie dało się jednak wyjść z bazyliki Ojców Dominikanów nie będąc upojonym monumentalnością tego koncertu.

Finałowy, niedzielny koncert dał nowojorski kolektyw Bang on a Can All-Stars, który moim zdaniem najlepiej z całego festiwalu symbolizował jego ducha, nie tylko jeśli chodzi o tę edycję, ale o KODY jako ideę w ogóle. Ze strony organizatorów był to wybór niemniej trafny co Kronos Quartet w zeszłym roku – szkoda tylko, że frekwencja nie była aż tak wysoka.
BOACAS w swoim koncercie, Field Recordings, opierali się na fragmentach nagrań terenowych bądź zlepkach dźwiękowych w postaci np. głosów. Bazując na takim szkielecie starali się nawiązać dialog między towarzyszącymi multimediami a własną muzyką. Koncepcyjnie nie tak odlegle od Different Trains w wykonaniu Kronos Quartet. W trakcie ich półtoragodzinnego koncertu, który już od pierwszych dźwięków nosił znamiona geniuszu, pokazali całe spektrum eklektycznych upodobań muzycznych. Pierwszy utwór, „Reeling” Julie Wolfe brzmiał niczym Steve Reich grany ze skalkulowaną nonszalancją Franka Zappy i jowialnością Andrew Birda. Nie dało się nie poddać zaraźliwemu, uwodzicielskiemu rytmowi. Gdy już zaskarbili sobie moją sympatię, to zaczęli kombinować w bardziej awangardowym tego słowa znaczeniu. Cięte frazowanie Johna Cage’a z „An Open Cage”zobowiązało instrumentację tej kompozycji do obrania meandrycznego, szarpanego kształtu. Z kolei „Fade to Slide” było krótkometrażowym filmem, do którego BOACAS tworzyli dźwięki diegetyczne, naśladujące i stapiające się z wszystkim, co się działo na ekranie – od mordobicia Bruce’a Lee po wyskakujące z tostera grzanki. Przyznam – całkiem zjadliwy pomysł. Był też w tym wszystkim swoisty meta-komentarz, bo odgrywali również partie pokazanych w filmie ludzi grających na instrumentach. W ciągu całego spektaklu pojawiały się jeszcze kilkukrotnie nawiązania do Steve’a Reicha, którą gdzieniegdzie przeplatała melodyjna kameralistyka budząca skojarzenia z Requiem dla Snu, partie inspirowane technikami Philipa Glassa z tą jednak różnicą, że wpleciona została w nie sekcja rytmiczna. Jeden z utworów przypominał mroczne, industrialne koszmary Einsturzende Neubauten, a w kompozycji Tyondaia Braxtona pojawił się kiczowaty, humorystyczny futuryzm. Nie było takiej partii, która uchowałaby się przed uniezwykleniem muzyków Bang on a Can. Wkład każdego członka kolektywu był osobnym mikrokosmosem dźwięków, do tego stopnia labiryntowym, że każda partia stanowiła osobne kompendium technik awangardowych. Jeśli chodzi o cały program, miewał on i słabsze, bardziej przewidywalne momenty (a może inaczej – zbyt przejrzyście kłaniające się przeszłości), ale jako całość uważam, że idealnie nadawał się na festiwal.

BOCAS w kontekście całych KODÓW najbardziej uwidocznili artystyczne aspiracje festiwalu do burzenia barier pomiędzy językami muzycznymi i podziałami sztuki. Jednocześnie ich koncert stanowił fantastyczny kontrapunkt dla tak wielu poważnych w swoim wydźwięku występów ze wcześniejszych dni.

A teraz wspomnę o tym co mi się mniej podobało – w tym roku moim zdaniem zabrakło takiej kropki nad „i” odnośnie line-upu, choć występy sakralno-religijne sufitów i chóru Graindelavoix wypadły naprawdę dobrze (i wbrew moim oczekiwaniom), to jednak jako całość festiwal był troszkę zbyt hermetyczny i górnolotny. Co prawda Bang on a Can (i w mniejszym stopniu Orkest de ereprijs) te proporcje nieco skorygowali, ale moim zdaniem odrobinę zabrakło by szalę zrównoważyć. Z drugiej strony, takich rzeczy nie da się mechanicznie skalkulować i przewidzieć przy zestawianiu ze sobą tak często odrębnych, abstrakcyjnych światów. Chociaż była jedna stała: jakość doznań. No i właśnie tego nigdy na KODACH nie braknie.

Motywem przewodnim następnej edycji lubelskiego festiwalu mają być (cytuję z zawodnej pamięci) eksperymenty wokalne i głosy operowe.

[tekst: Jakub Krawczyński]

[zdjęcia: Jakub Krawczyński, Paweł Pogorzelski]

Zespół Muzyki Sufickiej z Konyi [fot. Paweł Pogorzelski]
Zespół Muzyki Sufickiej z Konyi [fot. Paweł Pogorzelski]
Jacaszek i Kwartludium [fot. Paweł Pogorzelski]
Orkest de ereprijs [fot. Paweł Pogorzelski]
Grandelavoix [fot. Paweł Pogorzelski]
Bang on a Can All-Stars [fot. Paweł Pogorzelski]
Bang on a Can All-Stars [fot. Paweł Pogorzelski]
Orkiestra Dęta z Jędrzejówki i Hoszni [fot. Paweł Pogorzelski]
Orkiestra Trybunału Koronnego z Lublina [fot. Paweł Pogorzelski]
Orkiestra Dęta ze Zdziłowic [fot. Paweł Pogorzelski]