15. jubileuszowa edycja Primavera Sound zgromadziła, tak jak powinno to mieć miejsce gdy świętuje się okrągłe urodziny, najbardziej spektakularnych artystów jakich można sobie wyobrazić w przechodzącym kryzys sezonie festiwalowym 2015 roku.
Występujących w pierwszym dniu (z jednym dosłownie wyjątkiem) można połączyć w cztery gatunkowo dobrane pary. Festiwal zainaugurował Arthur Russell Instrumentals. Dziewięcioosobowe ensemble pod dyrekcją Petera Gordona zagrało bardzo harmonijny koncert, w którym dominowały oczywiście partie na instrumenty dęte trąbkę, saksofon, puzon oraz flet. Ciągłe zmiany intensywności oraz nastroju, rozbudowane solówki (najlepszą była Gordona w finałowej części setu), okraszone zostały pełną jazzowej energii dogrywką. Organizatorzy wykazali się dużym wyczuciem dając szanse rozpoczęcia trzydniowego maratonu od oczyszczenia umysłu obcowaniem z klasyką, czego efektem była również obecność Hansa-Joachima Roedeliusa. Motywem przewodnim były rewelacyjne wizualizacje. Raz osadzone w miejskich realiach lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, innym razem w objęciach natury potęgowały odbiór ambientowych, głębokich plam z klawiszowymi zaczepkami w tle. Minimalistyczny i surowy obraz poruszający zagadnienia przemijania, siły przestrzeni, wielkości natury i wszechświata, ale także dzieł człowieka okazał się bardzo emocjonalnym i nostalgicznym. Ów wyciszenie nie zostało niestety należycie skontrastowane przez słaby popis VietCong. Miks wpływów na w sumie niezłej debiutanckiej płycie zupełnie nie obronił się na żywo. Śpiew, a raczej ryk Matta Flegela i muzyka zespołu w wersji live to dwie różne i niedopasowane do siebie kwestie. Muzycy nie potrafili okiełznać swego wrzasku serwując pozbawiony klimatu, nieco nadęty i zbyt cukierkowaty występ. Wyśmienicie wypadł za to The Thurston Moore Band. O wiele mocniejsze niż na płycie brzmienie, zadziorność oraz energia wygenerowały niesamowitą, dawno niesłyszaną, gitarową moc. Zapadający się "Forevermore", o wiele agresywniejszy "Speak To The Wild", bezkompromisowy na żywo "Germs Burn" pretendują by stać się hymnem tej edycji festiwalu. Thurston Moore był w fenomenalnej formie, szkoda, że grał z zespołem tylko niecałą godzinę.
Trzecią parę zespołów utworzyli liderzy w swoich, jakby nie patrzeć, dość ekstremalnych gatunkach muzycznych. Początek performansu Sunn O))) wywołał u mnie takie same wibracje jakie odczuwam tylko przy okazji każdego kolejnego koncertu Meshuggah. Niestety. Z minuty na minutę werwa płynąca z robiącego spore wrażenie nieziemskiego hałasu malała, głównie w wyniku braku nowych wątków, coraz bardziej zakopując się w niezbyt ciekawym, monotonnym punkcie. Kiedy pojawiły się karkołomne wokale, efekt wykreowanej w dość prostolinijny sposób mocy runął jak domek z kart. Horror metalowe widowisko z przesadnie kiczowatym, wręcz komicznym zachowaniem muzyków, którzy raz wznosili swoje gitary ku niebu, raz popijali wspólnie butelkę wina lub whisky, a potem prześmiesznie gestykulowali, okazał się tak samo „trendy” jak zeszłoroczne, równie przereklamowane Deafheaven. „Czarna msza” Sunn O))) dość szybko i brutalnie została sparafrazowana już na wstępie znakomitego wyczynu Electric Wizard poprzez morderczy na żywo „Black Mass”. Ducha lat siedemdziesiątych przywołały perfekcyjnie zagrane solówki, doskonale słyszalne wokale, ale przede wszystkim prześwietna gra na basie Claytona Burgessa, który przypominał swoim stylem niezwykłego Cliffa Burtona. Takiej chmury siwego dymu nie zgromadził chyba żaden artysta w piętnastoletniej letniej historii Primavery. To był prawdziwy stonerowo-sludżowy majstersztyk.
Czwartą, ostatnią parę tego wieczoru, nocy, a właściwie to już poranka stworzyli przedstawiciele muzyki elektronicznej. Odważne połączenie agresywnej tech housowej surowości z abstrakcyjnym techno zaserwowała Zamilska. Bezkompromisowy, bardzo dobry set Polki był idealnym przygotowaniem przed pojawieniem się Ritchie'go Hawtina. Choć oficjalna strona Primavery wrzuciła do przedfestiwalowego odsłuchu płytę Plastikmana, dając pewną nadzieję na jej zagranie, to z genialnego Ex były tylko pojedynczo wplątane w całość skrajnie energicznego i pełnego wielu ciekawych momentów seta, elementy. Hawtin zademonstrował to z czego słynie od ponad dwudziestu lat. Było bardzo housowo i bardzo tanecznie.
Jedynym gatunkowym rodzynkiem pierwszego dnia, o którym wspominałem na wstępie był reprezentant sceny synthpop. O tym, że wciąż jest zapotrzebowanie na tego typu rytmy udowodniła tłumnie zgromadzona, wijąca się na jakże barwnym występie Rebeki publika. Poznaniacy zaprezentowali to w czym są najlepsi. Było bardzo dynamicznie, dyskotekowo, klarownie i czysto.
W oparciu o zasadę katharsis, inauguracja drugiego dnia ponownie odbyła się Auditori i ponownie była doskonała za sprawą Marc Ribot's Ceramic Dog. Ciągle urywający się dialog gitarowych plam, rockowych zrywów oraz bluesowych solówek, w połączeniu z postpunkowo-jazzowymi wybuchami perkusji wbijał z podwojoną mocą w fotel, będąc najbardziej eksperymentalnym i awangardowym wydarzeniem całego festiwalu. Mistrzowskie partie perkusisty Chesa Smitha zapamiętam przynajmniej na kilka najbliższych lat.
Ostatnie edycje barcelońskiej imprezy wspominam przede wszystkim przez pryzmat wielkich koncertów Swans, Shellac czy Slint. Do tej grupy w 2015 roku dołączył kolejny zespół z literą "s" na przedzie. Sleater-Kinney zagrały wprost fantastycznie. Skala 10/ 10 jest zbyt mała by opisać coś, co przypominało piękny sen. Idealnie skrojony set obejmował zarówno pozycje z ostatniej płyty, jak i te wcześniejsze. Powaliły zwłaszcza "Jumpers", "Fangless", "Surface Envy" oraz "Dig Me Out". Wspaniałe nagłośnienie, wspaniale wokale, wspaniały sceniczny anturaż. Amerykanki w pełni uwidoczniły i potwierdziły wszystkie cechy, które przypisuje się ich legendzie. Perfekcjonizm sceniczny zaprezentowany przez trio, a zwłaszcza zaś nieziemską, doskonałą dosłownie w każdym względzie tego wieczoru Carrie Brownstein, wprost porażał. Tematykę powrotów, choć nie tak spektakularnych, podtrzymało pojawienie się Death From Above 1979. Pomijając dość ubogą warstwę tekstową ich utworów, już od ich debiutu ciekawiło mnie jak wypada robienie dość specyficznego przez nich hałasu live. Szkoda, że występ Kanadyjczyków udał się tylko połowicznie. Przez około pół godziny przesterowana gitara przyjęła bowiem postać strumienia słabo rozpoznawalnego tumultu, co w przypadku kapeli grającej synthpunk miało diametralne znaczenie. Nadzwyczajnie mocno na żywo wypadły "You're a Woman, I'm a Machine" oraz "Trainwreck 1979". Jeśli chodzi o elektronikę, to drugiego dnia reprezentował ją rewelacyjny, poruszający się w tematyce znakomitego Immunity Jon Hopkins. Gigantyczny na żywo "Open Eye Signal" po prostu zmiażdżył! Dużym zaskoczeniem na plus byli metalowcy z Pallbearer. Monumentalne pozycje przywołujące na myśl swoim brzmieniem najciekawsze momenty Mastodon, niepowtarzalny klimat Neurosis oraz głos do złudzenia przypominający Ozzy’ego Osbourne'a w bardzo rozbudowanych formach wypadły bardzo soczyście i wielowarstwowo. Mało tego. "The Ghost I Used To Be" był jednym z najmocniej uderzających kawałków, jakie słyszałem na żywo w życiu! Jeśli grupa popracuje zwłaszcza nad wewnętrzną komunikacją na scenie i bardziej dopracuje swój styl, może któregoś dnia być „wielką”.
Opcja na trzeci dzień była prosta. Albo dostać się na ekskluzywny, trzy godzinny koncert Swans w jednej z najlepszych pod względem nagłośnienia miejscówek w Europie i liczyć się z tym, że będzie on ostatnim tej edycji (zeszłoroczna wizyta na klubowym ich koncercie skończyła się u mnie małymi powikłaniami laryngologicznymi) albo go odpuścić i zamiast tego pójść na pozostałe eventy, jakie przygotowali tego dnia organizatorzy. Dla mnie wybór był jasny. Choć Michael Gira od razu zaprosił wszystkich pod scenę, by mogli obejrzeć mistrzowski warsztat z odległości dwóch metrów (!), ja wybrałem opcję przeżycia tego niesamowitego wydarzenia w sposób duchowy, siedząc w wygodnym fotelu. W pierwszej godzinie totalnie zniszczył "Frankie M", w drugiej "Black Hole Man", wywołując niespotykane od czasów wiekopomnej trasy Tool z 2001 roku (promując Lateralusa grali prawie trzygodzinne koncerty) sety odczucia, emocje i będące reakcję na niewiarygodnie cudowny hałas... łzy. Tak. Ten koncert Swans to dla mnie chyba największe katharsis w całej historii Primavery, chociaż biorąc pod uwagę parametry i warunki panujące w małej jak na tego typu wydarzenie sali Auditori Rockdelux, chyba i nie tylko Primavery. Chociaż nikt w biurze prasowym nie wiedział dlaczego koncert skończył się już po nieco dwóch godzinach, to stan jaki zrodził specjaliści nazywają po prostu doznaniem szczytowym.
Obok Hawtina oraz Hopkinsa elektronikę na tegorocznej Primaverze reprezentowała scena Bowers & Wilkins, która we współpracy z Red Bull Academy zastąpiła zeszłoroczny, jakże udany eksperyment z namiotem Boiler Room, w którym niezapomniane wrażenie pozostawili Prurient oraz The Haxan Cloak. W tym roku dominowali więc didżeje z pod znaku deep house / disco / mimimal / techno. Zaproszono m.in. Dixona, Veronikę Vasicką oraz Johna Talabota. Do prezentowanego na tej scenie niezbyt skomplikowanego i bardzo skocznego nurtu dostosował się również Daphni, który zaprezentował electropopowy, lekkostrawny clubbing z dużą domieszką chwilami bardzo przesadzonych dance' owych wstawek.
Totalny pech, błędy organizacyjne lub po prostu brak należytego przygotowania zespołu wpłynęły na bardzo nieudany koncert Babes In Toyland. Problemy z gitarą pojawiły się już na samym początku setu. Po niedogranych dwóch utworach zrobiono kilkuminutową przerwę, podczas której konferansjerkę przejęła perkusistka Lori Barbero. Pomimo reakcji technicznych brzmienie pozostawiało wiele do życzenia aż do czterdziestej minuty, kiedy to ostatecznie wymieniono gitarę. Oldschool'ową energią z lat dziewięćdziesiątych (aż sześć utworów z epokowego Fontanelle), podpartą w sumie niezłą dyspozycją wokalną Kat Bjelland można było więc raczyć się tylko przez nieco ponad kwadrans.
Kto jest najlepszym zespołem na świecie? – zapytał żartobliwie Steve Albini. Odpowiedź ściśniętego tłumu, że to właśnie Shellac wcale nie musiała być formą sytuacyjnego żartu. Perkusyjne wyliczanki, matematyczne gitary, surowy bas, perfekcyjne brzmienie. Chyba optymalna setlista (obłędnie wypadł zwłaszcza "My Black Ass", ale także "Dude Incredible" oraz "All the Surveyors") zagwarantowała energię, która odwzorowała się w niezwykłym i niespotykanym w Parc Del Forum pogo, ale również - i tutaj uwaga - crowd surfingu! Każdy popis Amerykanów pozwala odkryć w nich coś nowego, zaskakującego, motyw, który prowadzi ich kolejny koncert w nieznane. Tak było i tym razem, głównie za sprawą bardzo pozytywnie, nadzwyczajnie pobudzonego (duża w tym zasługa spóźnionego fotografa), wybitnego tego wieczoru Boba Westona. Najbardziej nierówny dzień ze wszystkich trzech rozpoczęty genialnym Swans należało zakończyć właśnie genialnym Shellac (och ta magiczna litera "s" z przodu). Wrodzona ciekawość oraz pozytywne wspomnienia z czasów supportowania Radiohead, zaprowadziły mnie na koniec jeszcze jednak na Caribou. Jego subtelny pop na ostatniej płycie przestał być już tak subtelny i podobnie było na żywo. Dan Snaith zaprezentował się tego dnia po raz drugi i znowu ledwie przeciętnie. Utwory ze zbyt dusznego Our Love zostały w celu ich "ożywienia" rozbudowane o dodatkowe partie, ale i to nie pomogło. Całość brzmiała karykaturalnie, dyskotekowo i tandetnie, czego przykładem zwłaszcza wykonany w stylu siermiężnego electro prawie 7 minutowy "Our Love" oraz totalnie pozbawiony mocy "All I Ever Need".
Tegoroczna Primavera dała szansę zobaczyć wiele legend, prawie dziesięć koncertów można uznać za wyjątkowe, co jest wynikiem wprost rewelacyjnym. Było miejsce na klasykę, eksperymenty, awangardę, ale przede wszystkim dominowała muzyka gitarowa kierując jubileuszowy festiwal w stronę jego korzeni. Również organizacyjnie z punktu widzenia egzystencji festiwalowicza wszystko było dopięte na ostatni guzik. Umiejętnie rozładowywany tłum pozwalał na większą swobodę i koncentrację niż we wcześniejszych latach podnosząc tym samym jakość odbioru koncertów. Przy stoiskach z jedzeniem i piciem nie było dosłownie żadnych kolejek, nocne autobusy i metro były na czas, a organizatorzy zadbali nawet o projekcję piłkarskiego finału Pucharu Króla, w którym lokalna, naszpikowana gwiazdami FC Barcelona pokonała jakże walecznych Basków z Athletic Bilbao 3:1.
Jubileuszowa edycja 2015 z pełną mocą nawiązała do najlepszych lat stając się jedną z najbardziej spektakularnych w historii, potwierdzając jednocześnie status najlepszego dużego, miejskiego festiwalu na Ziemi. Oby tak dalej. Primavero, Happy Birthday!
[tekst: Dariusz Rybus]
[zdjęcia: Daniele Signorello, Dariusz Rybus]