Match & Fuse to międzynarodowy festiwal muzyki z okolic jazzu i improwizacji. Impreza o brytyjskim rodowodzie realizuje ciekawą koncepcję - od kilku lat organizowana jest cyklicznie w szeregu europejskich miast, prezentując artystów z różnych zakątków kontynentu. Tym razem przyszedł czas na Warszawę. Nadrzędna idea „dopasowania i łączenia” została jednak zrealizowana z różnym skutkiem, często prowokując pytanie, jakim kluczem kierowali się organizatorzy przy doborze i zestawieniu takich a nie innych składów? Innymi słowy „Match & Fuse” kilkakrotnie wywoływał reakcje z gatunku dazed & confused, choć nie zabrakło też pozytywnych zaskoczeń i kilku strzałów w dziesiątkę.
Zasadnicza część festiwalu rozgrywała się w trzech miejscach. Koncerty podczas pierwszych dwóch dni rozlokowane zostały na małej scenie Teatru Powszechnego oraz w niedalekim Mózgu, natomiast finał odbył się w Cafe Kulturalna. Dobry pomysł na połączenie w ramach jednej imprezy miejsc z różnym stażem, publicznością, programem i specyfiką.
Koncert otwarcia zagrało na scenie teatralnej włoskie trio ACRE. Skład operując perkusją, gitarą elektryczną i elektroniką zaproponował publiczności muzykę niejednoznaczną, dla której jazz stanowił jedynie tło i to dość odległe. Improwizacje budowane na linii gitara – perkusja, poddawane były nieustannej elektronicznej preparacji, z którą muzycy próbowali też nawiązywać otwarty stylistycznie dialog. Włosi operowali bardzo szerokim spektrum brzmień, grali abstrakcyjnie zarazem kontrolując chaos i nie dopuszczając do zbytniego przegadania. Luz i swoboda towarzyszyły precyzji. Dobra inauguracja wieczoru okazała się jednocześnie najlepszym występem dnia. ACRE zagrali cały koncert pod rozstawionym na scenie szyldem „JAZZPO!”, formacji reprezentującej biegunowo inną filozofię grania muzyki. Zestawienie zespołów operujących tak nieprzystającymi do siebie językami mogło wypaść ciekawie, problem w tym, że Jazzpospolita w porównaniu z włoskim trio brzmiała niczym zespół debiutantów, sztywno trzymający się kompozycyjnych ram. Kwartet jak ognia unikał jakichkolwiek wariacji, prób rozsadzenia formy zaprezentowanej z nawiązką już w trakcie pierwszych 10 minut występu. Koncert z każdym kolejnym kwadransem pogrążał się w braku wyobraźni, zachowawczość poskutkowała nudą i przewidywalnością, a to spore wady jeśli chodzi o jazz/improwizację. Na polskiej scenie jest cały szereg młodych zespołów reprezentujących ten rodzaj muzyki ze znacznie większą fantazją niż Jazzpospolita, także trochę zmarnowana szansa na pokazanie lokalnego potencjału. Właściwie znamienne były już same konteksty – ACRE zadedykowało swój występ zmarłemu Ornette’owi Colemanowi, natomiast polski kwartet zagrał własną interpretację płyty „Winobranie” Zbigniewa Namysłowskiego.
Kolejnym koncertom wieczoru, odbywającym się w Mózgu, niestety nie udało się zatrzeć kiepskiego wrażenia po wymęczonym występie Jazzpospolitej, choć było już ciekawiej. The Jist, norweski duet gitarzysta-wokalistka, zaprezentował dosyć kakofoniczną hybrydę przesterowanych, porwanych riffów i ekscentrycznego, wrzaskliwego śpiewu, w dodatku modulowanego elektroniką. Formuła pozornie eksperymentalna, awangardowa i odważna, po jakichś 10 minutach stała się zwyczajnie męcząca, a w warstwie wokalnej aż karykaturalna. Tak jak Jazzpospolita miałką treść ubrała w formę post-rockowego, jazzowego easy listening’u, tak The Jist cierpiąc na podobną przypadłość, przemyciło ją pod płaszczykiem ciężkostrawnego i jałowego eksperymentu. Wieczór zamknął występ Eirik Tofte Match & Fuse Orchestra, czyli tytułowy „fuse”. Wspólna 10-15 minutowa improwizacja wszystkich 3 zespołów, dość widowiskowa, ale muzycznie na poziomie przypadkowego jam session, które raczej ciężko na dłużej zapamiętać. Z mojej perspektywy była to bardziej frajda dla muzyków niż słuchaczy.
Drugi dzień imprezy przyniósł na szczęście muzykę bardziej interesującą, aczkolwiek zaczął się niepozornie. Pierwszy koncert w Powszechnym zagrał młody londyński kwartet pod wodzą trębaczki Laury Jurd. Stylistycznie był to występ konwencjonalny i zachowawczy, podobny pod tym względem do Jazzpospolitej, ale odrobinę ciekawszy jeśli chodzi o ewolucję poszczególnych tematów. Kwartet pozbawiony był scenicznej egzaltacji i raczej nie aspirował do przekraczania muzycznych granic. Poprawny, momentami przyjemny, lecz bardzo szkolny występ, który już po chwili wylatywał z głowy. Anglicy w dodatku mieli to nieszczęście, że grali przed składem, którego charyzma i ekspresja sceniczna była być może największa i najbardziej wyrazista w kontekście całego Match & Fuse. Chodzi o reaktywowany zespół Kinsky, który na festiwalu zagrał swój drugi warszawski koncert po 19 letniej przerwie. Kinsky to mieszanina mocy gitarowego noise’u z post punkowym zacięciem do łamania muzycznych i performerskich konwencji. Koncert był widowiskiem pasjonującym i nieprzewidywalnym. Paulus ukazał się jako frontman o magnetycznej osobowości i nadawał całości aurę dekadenckiego szaleństwa. Świetny, pełnokrwisty występ na pograniczu happeningu artystycznego miał jednak dwa mankamenty – pierwszym było nagłośnienie (w szczególności wokalu); drugim – konieczność oglądania tak energetycznego koncertu w pozycji siedzącej, mocno ograniczającej możliwości interakcji. Chociaż sama estetyka teatralna pasowała do zespołu doskonale.
Po tak intensywnym doświadczeniu można było zakończyć wieczór na Kinsky’m, jednak warto było zostać jeszcze na dwóch występach w Mózgu. Irlandzki zespół OKO zaprezentował chyba najbardziej niejednorodną muzykę na całym Match & Fuse. Z jednej strony fundamentem brzmienia była żywa perkusja i klawisze, jednak działały one pod silnym wpływem dj-skich i elektronicznych manipulacji. Taka mieszanka pozwalała zespołowi na bardzo płynne i zaskakujące mieszanie rozmaitych klimatów od jazzu przez funk, hip hop, pop, aż po dubowe eksperymenty z brzmieniem. Energetyczna, inteligentna i wyważona kombinacja sprawiła, że występ grupy OKO można śmiało zaliczyć do najlepszych na Match & Fuse. Bardzo pozytywne zaskoczenie. Również wysoki poziom koncertowy zaprezentował francuski sekstet Alfie Ryner, zespół łączący jazzowe instrumentarium z punkowymi, prostymi melodiami i cięższym elektronicznym brzmieniem. Ciekawie wypadały dialogi na linii saksofon – puzon, dobrze podkręcające intensywny groove sekcji. Zaskakującym urozmaiceniem były utwory, w których lider, saksofonista Paco Serrano występował w roli wokalisty, a raczej melorecytatora. Solidny, pełen energii koncert, dobrze zadziałał o tak późnej porze.
Trzeci dzień festiwalu odbył się w Cafe Kulturalna. Nie jest to łatwe akustycznie miejsce, ale odbyło się tam sporo dobrze brzmiących koncertów. Niestety tak źle brzmiącego koncertu jak ten Merkabah nie było tam dawno. Właściwie należałoby ich występ usunąć z pamięci, bo gitary i bas zlewały się w bezkształtną magmę, w której wyróżnić można było tylko kontury, a obecność saksofonu parokrotnie była tylko wizualna. Krzywda dla muzyki i zespołu. Na szczęście trio Fire! (z własnym akustykiem) zabrzmiało bez zarzutu. Chwilami Fire! brzmieli tego dnia jak Zu bez metalowych strojów, ze pewną dozą funku, a pierwszy transowy utwór z Without Noticing pojawił się dopiero w środku koncertu. Koncertu, który może nie był tak spektakularny jak ubiegłoroczny na Offie, ale był bardzo dobry.
[zdjęcia: Krzysztof Wójcik, Piotr Lewandowski]