Okazuje się, że improwizacja to nie tylko free jazz, a przynajmniej taką tezę postawili organizatorzy Art Of Improvisation Creative Festival we Wrocławiu. Temat jest ciekawy i choć nie każda osoba słuchająca muzyki przykłada wagę do definiowania jej gatunku, to jednak stali bywalcy festiwalu mogli mieć wrażenie, że w tym roku faktycznie było inaczej – mniej jazzowo. Większy ciężar położono natomiast na eksperyment. W sumie było sześć koncertów (w tym jeden połączony z tańcem), z czego pierwsze trzy nawiązywały formułą jeszcze do jazzu (czasem free), ale pozostałe szły w innych kierunkach.
Zespół Help Me To Crash Band - ciekawie grające duo na gitarze i perkusji oraz duo tańczące - zaprezentował się w stylu free jazzowym. Tancerki w oczywisty sposób zwracały na siebie uwagę przez ruch sceniczny i dynamikę, ale ostatecznie stanowiły jednak tło dla muzyki, której naprawdę dobrze się słuchało. Z drugiej strony oglądanie tańca "kątem oka" uwydatniało dodatkowo ekspresję muzyki. Zainteresowanie wzbudzał gitarzysta, bawiąc się swoją grą, używając rozmaitych efektów, czy grając przedmiotami codziennego użytku – widać było, że ma także duże doświadczenie w grze solowej. Co do samego tańca można dodać, że przyjemnie ogląda się coś, co nie narzuca skojarzeń, co jest równie abstrakcyjne i unikające dosłowności jak słyszana muzyka. Tego samego dnia na scenie wystąpiło trio w składzie Michael Zerang, Tobias Delius, Ksawery Wójciński, czyli kolejno perkusja, saksofon i kontrabas. Nie był to łatwy w odbiorze koncert. Za sprawą perkusisty dużo było pisków, gdy Michael Zerang pocierał po powierzchni werbla czy to specjalnie w tym celu zagiętymi pałeczkami czy też czymś przypominającym styropian, wręcz wzbudzało irytację i było nieznośne. Trzeba jednak przyznać, że przedarcie się przez te zgrzyty nagradzane było fantastycznymi momentami wspólnej gry wszystkich muzyków. Na szczególną uwagę zasługuje tu jednak znowu Zerang, którego gra stawała się wtedy żywiołowa, a mimo to pozostawała bardzo wyraźna, uderzenia pałeczkami były szybkie i krótkie niczym dźwięk koralików rozsypujących się po szklanej powierzchni.
Festiwalowi, tak jak w poprzednich latach, towarzyszył cykl konkursowy. Drugi dzień to m.in. wyłonienie tegorocznego zwycięzcy konkursu (z długim, ale ciekawym werdyktem wygłoszonym przez Piotra Damasiewicza, który w szczegółach opisał metodę głosowania), ale także koncert zeszłorocznych laureatów, czyli Sławomira Pezdy, Thomasa Kolarczyka i Qby Janickiego (saksofon, kontrabas, perkusja). Młody skład – tę młodość i buntowniczość dało się słyszeć w ich grze, a najbardziej w efektownym rockowym przytupie na zakończenie występu. Fajnym pomysłem było podpięcie kontrabasu do przetwornika elektro-akustycznego, zabawne było przeciąganie łańcucha po powierzchni bębnów, ale najciekawsze były jednak solowe i bardzo przejmujące momenty saksofonu - aż szkoda, że nie były dłuższe i że muzyk nie starał się jeszcze bardziej wykorzystać swojego potencjału. Na tym koncercie zakończył się ten bardziej jazzowy nurt festiwalu, a gdy na scenie pojawił się Trapist, można było posłuchać innego podejścia do gry improwizowanej. Koncert przypominał post rockowe zespoły wydawane np. przez Thrill Jockey (sam Trapist zresztą też ma jedna płytę wydaną przez TJ) - spokojne, nienatarczywe granie, melodyjne fragmenty na gitarze (raz abstrakcyjne, a raz niemal bluesowe) wzbogacone o analogowe dźwięki elektroniki, przyjemne choć skomplikowane i połamane dźwięki perkusji, ciepły pulsujący kontrabas. Muzyka była kontemplacyjna, do zasłuchania się, ale nie usypiająca. Trochę pocztówkowa i przywołująca dobre wspomnienia.
Ostatni, trzeci dzień festiwalu odsłonił jeszcze dwa inne oblicza improwizacji. Na pierwszy strzał poszła Ircha (czy właściwie Mikołaj Trzaska Ircha Clarinet Quartet), czyli kwartet klarnetowy w składzie Mikołaj Trzaska, Wacław Zimpel, Paweł Szamburski, Michał Górczyński. Ich muzyka bazuje na tradycjach bliskowschodnich i środkowoeuropejskich, a sam koncert był pełnym dynamizmu spotkaniem i rozmową miedzy doskonałymi muzykami. Wszystko odbywało się w ciągłym ruchu, muzycy zamieniali się miejscami, raz grali w duetach, raz solo lub z towarzyszeniem trzyosobowego „chóru”, w okręgu, półokręgu, rozproszeniu albo jeszcze innej konfiguracji. Czasami jak przekupki na targowisku, a innym razem jak czterej mędrcy rozprawiający o naturze świata. Wszystko z uśmiechem na twarzach, a kiedy trzeba to i dużą dawką humoru. Rzadko spotykany w muzyce improwizowanej ekstrawertyzm. W końcu, zamykając AoI, na scenie pojawili się John Butcher, Tony Buck i Magda Mayas (saksofon, perkusja, fortepian) i ich koncert okazał się fenomenalny. Trio gra eksperymentalnie, a ich instrumenty nie brzmią tak, jak zostały do tego zaprojektowane. Perkusja to szumy, fortepian to pojedyncze długie dźwięki, a saksofon raczej ćwierkał niż grał, ale razem przenoszą słuchacza w inny wymiar. Pierwszy utwór był trudny w odbiorze, trzeba było się do tego sposobu wypowiedzi przyzwyczaić, ale kolejny wprowadził w jakiś dziwny stan zasłuchania, który nie odpuścił już do końca koncertu. Zaczęło się prosto – Magda Mayas generowała dźwięki powoli pociągając za linkę przymocowaną do strun fortepianu, Tony Buck pocierał pałeczkami o powierzchnię bębna, a John Butcher wydawał z saksofonu bliżej nieokreślone odgłosy. To wszystko jednak się wymieszało, uniosło i tak pozostało. Gdy na zasępionej twarzy Bucka pojawił się uśmiech, to był znak, że jest nieźle. Koncert był fenomenalny, transcendentalny, a do tego na brawa zasługuje także świetna, osłuchana publiczność, która z uwagą śledziła ten w gruncie rzeczy trudny koncert i nie zaczynała choćby klaskać w każdej chwili ciszy. Z pewnością ta forma eksperymentalnej muzyki improwizowanej to jest coś, czego chciałoby się jeszcze więcej usłyszeć na AoI w kolejnym roku!
[zdjęcia: Bartosz Sokołowski]