Pod szyldem Berjozkele ukrywał się początkowo solowy projekt Oli Bilińskiej stworzony przy okazji festiwalu Warszawa Singera przed ponad dwoma laty, w którym wokalistka sięgała do wydobytych z archiwów żydowskich kołysanek. Pamiętam premierowy występ ze śpiewanymi w jidysz piosenkami – dość skromnie zaaranżowane, zabrzmiały w sumie ciekawie i przekonująco, ale (w siłą rzeczy ograniczonym kontekście) aż prosiły się o swoją dojrzalszą, bardziej okrzepłą i rozwiniętą kontynuację. Do nagrania płyty wokalistka przygotowywała się już w trio z trębaczem Kacprem Szroederem i Michałem Moniuszko na kontrabasie, finalnie na albumie słyszymy nawet kwintet, bo dodatkowe partie dograli Mikołaj Trzaska i Raphael Rogiński, ten ostatni mający zresztą niemały wpływ na narodziny projektu.
Berjozkele to wypracowany z dużym smakiem i precyzją kompromis między kameralnym charakterem materiału źródłowego a jego współczesną adaptacją z dość bogatym i nowoczesnym instrumentarium. Chociaż ryzyko przekombinowania istniało, tę kameralność udało się świetnie uchwycić – sporo fragmentów płyty to delikatne, przestrzenne pejzaże, pozbawione w zasadzie głośniejszych kulminacji. Stonowana ekspresja dwójki partnerów Bilińskiej i trafnie wkomponowane partie Trzaski i Rogińskiego sprawiają, że całość utrzymuje niebanalną głębię, brzmi barwnie, plastycznie i bez poczucia przeładowania, a melodyczny rdzeń nie pozostaje zagubiony. Składają się na płytę utwory tematycznie kołysankom dość bliskie, ale – to też ciekawy rys całego albumu – stylistycznie dość zróżnicowane, niektórym trudno przypisać kojarzone ze światem żydowskim nastroje, melodie czy formy, bo choćby sam utwór tytułowy płynie niczym wzięty wprost ze świata klasyki. Bohaterem numer jeden jest tutaj dla mnie zdecydowanie Ola Bilińska – siła Berjozkele to przede wszystkim jej zasługa, mam wrażenie, że czuje się ona w tym repertuarze naturalnie i pewnie, a nawet więcej: trudno jest mi sobie wyobrazić na jej miejscu kogokolwiek innego. Lekki i delikatny wokal (niekiedy ograniczany tylko do szeptu) spowijany jest często używanymi efektami i pogłosem, stanowiąc z jednej strony pewien kontrast z oniryczną, odrobinę psychodeliczną tkanką dźwiękową, z drugiej zaś bardzo naturalnie i z wyczuciem ją dopełniając. Kolejny fragment historii w dobrej, niepospolitej interpretacji. Warto poznać.
[Marcin Marchwiński]