Erik Honoré (rocznik 1966) to norweski pisarz i muzyk, znany głównie ze współpracy z Janem Bangiem, Eivindem Aarsetem czy Arve Henriksenem, a wydaną w końcówce ubiegłego roku płytą Heliographs dopiero debiutujący jako solista. Wyjście z cienia ma znakomite – powstała sugestywna, głęboka, choć jednocześnie bardzo krucha, dyskretna i wybitnie stonowana muzyka. Majaczą w niej echa ambientu, oszczędnej kameralistyki i drobnych akcentów z pola muzyki improwizowanej. Honoré wnosi do całości sample, syntezatorowe plamy i krótkie fragmenty nagrań terenowych, cała reszta dźwiękowej tkanki jest udziałem szóstki innych muzyków (m.in. wspomniana wyżej trójka), ale końcowy efekt to w lwiej części zasługa samego Honoré’a, subtelnie i ze smakiem sklejającego gotowe partie i przetworzone ścinki we frapującą, znajdującą swoje nowe życie, całość. Nie doświadczymy tu bałaganu i zbytniego przekombinowania, świetnie przenikają się syntetyczne i akustyczne brzmienia, nie ma epatowania dźwiękiem, a wiele fragmentów płyty zdaje się dochodzić niczym spod powierzchni, z dala od ucha i oka, jednocześnie głęboko pobudzając wyobraźnię. Nawet zrytmizowane figury w „Pioneer Trail” czy stosunkowo głośny, dynamiczny „Strife” definiuje swoista dyskrecja, wręcz intymność. Dopełnieniem tego sugestywnie tkanego pejzażu są dwie niemal w pełni piosenkowe odsłony („Sanctuary”, „Sanctuary revisited”), w których wokale Sidsen Endresen świetnie dopełniają senną, nienarzucającą się atmosferę tej poskładanej z wyjątkowym wyczuciem płyty. Ponura skandynawska melancholia w bardzo dobrej odsłonie.
[Marcin Marchwiński]