Debiutancka płyta 2:54 z 2012 roku kojarzy mi się głównie z wideoklipem do baśniowego, wciągającego, znakomitego „Scarlet”. Zapadająca się wtedy we mgle mrocznego lasu Colette Thurlow, po upływie ponad dwóch lat w promującym najnowsze dzieło klipie „Blindfold” zmienia się nie do poznania w osobę, której sprawczość wydaje się być o wiele większa niż dawniej. Przeobraża się radykalnie, a ów zmianę czuć również w muzyce zawartej na całym albumie, nieprzypadkowo zatytułowanym The Other I.
Już z pierwszymi dźwiękami otwierającego „Orion” zauważa się ewolucję kompozycyjnego ciężaru utworów, które są bardziej rozbudowane, wielowątkowe, różnorodne, a przez to mocniej angażują uwagę słuchacza aniżeli w debiucie. Każdy z nich charakteryzuje się wyrazistszymi wokalami, połamanymi, ciągle zrywającymi się liniami gitar, bogatymi chórkami, ale przede wszystkim wszechstronniejszą perkusją, która dodatkowo zagęszcza atmosferę.
Mroczny świat przedstawiony z perspektywy sióstr Thurlow w pierwszej części krążka perfekcyjnie rozkwita, serwując sporo doznań zwłaszcza dla fanów ponurego, enigmatycznego rocka zawierającego elementy lekkości i delikatności dreampopu, tajemniczości lat 80-tych, ale także melodyjności przypominającej twórczość wczesnego Placebo. Oniryczny, pozytywny, nieco leniwy stan omotania wywołują: wspomniany na początku, buntowniczy „Blindfold” (kolejny, świetny teledysk w krótkiej dyskografii grupy); zajawkowy, posępny, wycięty jakby z The Fragile Nine Inch Nails „In The Mirror”; energiczny, świeży, odgrzebujący w pamięci najlepsze produkcje undergroundowego rocka, lekki „No Better Prize” oraz prezentujący z każdą następną partią coraz większy poziom napięcia „Sleepwalker”.
Niestety, po kołyskowym „Tender Shoots” przychodzi całkiem bezcelowa chwila muzycznego rozprężenia oraz zbędnej egzaltacji w postaci „The Monaco”. Przerost motywów, liche, nieco napompowane wokale, zbytnia tkliwość psują cudownie narastający klimat płyty, a poczucie niepotrzebnego tutaj rozbicia wzmacniają przekombinowany, zbudowany z niepasujących do siebie elementów „Crest”; miałki „Pyro” oraz popowy i bardzo cukierkowaty, niedopasowany do całości, skrojony w zdecydowanie za dużym stopniu pod błyskotliwość stacji radiowych „Glory Days”. W drugiej części krążka uwidaczniającego o wiele słabsze oblicze Londyńskiego duetu na uwagę zasługują jedynie charakteryzujący się dość niekonwencjonalnymi przejściami i doskonałym basem „South” oraz zamykający, dwunasty, zrodzony z około ambientowej dramaturgii „Raptor”.
The Other I ma dwa oblicza. W pierwszej części w kilku momentach bardzo zaskakuje, mocno porywa i zapada w pamięci na długo po premierowych odsłuchach. Szkoda, że w drugiej odsłonie Brytyjki nie ustrzegły się wielu mizernych i nużących chwil, które czynią ich drugi album co najwyżej pozycją solidną i godną odnotowania.
[Dariusz Rybus]