Długo, bo prawie pięć lat trzeba było czekać na debiutancki album islandzkiego duo, stworzonego przez cenionego multiinstrumentalistę i producenta Ólafura Arnaldsa oraz znanego z synthpopowego zespołu Bloodgroup, wokalistę Janusa Rasmussena.
Co czyni Kiasmos jednym z najważniejszych dzieł z pogranicza elektronicznej awangardy ostatnich lat? Przede wszystkim to, że w perfekcyjny i dość ryzykowny sposób udało pogodzić się ze sobą dwa, jakże skrajne muzyczne światy. Z jednej strony mamy do czynienia z niezwykłą, klubową energią typową dla sceny synthpopowej czy momentami przywołującą na myśl wydawnictwa spod znaku rave. Z drugiej strony utwory zawierają elementy charakterystyczne dla muzyki poważnej, w wyniku czego dominują wszechobecne i budujące nastrój instrumenty smyczkowe oraz klawiszowe. Zawarta na płycie delikatność i intensywność wywołują sen na jawie, w którym raz dryfujemy zmarznięci na krze, wśród wzmożonych fal oceanu, innym razem czujemy ciepło cierpliwego, wiosennego wiatru, który niesie spokój niesamowitych barw leśnej natury. Mieszanka zdumiewająca.
Każdy z ośmiu mocno połamanych i pulsujących kawałków stworzony został w oparciu o bardzo przemyślane konfiguracje uderzeń, które doskonale połączono z subtelną, ambientową mocą. Idealnie zestawione progresje, repetycje i dysonanse ukazują łatwość muzyków do pisania kompozycji poruszających, hipnotyzujących i kąśliwych jednocześnie. Wedle tych kategorii można przyjąć, że album stanowi trzy powiązane części i największe wrażenie powstaje, gdy słucha się go bez choćby najmniejszej pauzy. Pierwsze trzy, nieco podniosłe, wzruszające i obfite w wątki utwory po kolei po sobie narastają, harmonijnie przechodząc w coraz to bardziej dynamiczne i złożone struktury, które ostatecznie wybuchają tworząc w finale „Looped” niezwykle bogatą ścianę dźwięku. Od czwartego „Swayed” większą rolę odgrywają syntezatory oraz błądzące, wzbogacone m.in. przez klaski, flet oraz cymbałki, wijące się motywy (świetny „Thrown”). Po fantastycznie zróżnicowanym wstępie oraz rozwinięciu, następuje punkt kulminacyjny produkcji. Szósty, spokojny, balladowy rozpryskujący się we flegmatyczne plamy uderzeń „Dragged” przygotowuje do najlepszego w zestawie, eksplodującego „Bent”. Maestria! Ósmy „Burnt” staje się niezbędnym źródłem refleksji i wyciszenia, kończąc zarazem jedno z najbardziej zachwycających i porywających dzieł gatunku.
Kiasmos bez wątpienia można zaliczyć do grupy tych płyt, które uznaje się za doskonałe. Gdyby nie fakt, że muzycy od paru dobrych lat z powodzeniem działają na scenie i są dość rozpoznawalni, to moglibyśmy mówić o jednym z największych odkryć ostatniego roku.
[Dariusz Rybus]