Doświadczenie uniknięcia śmierci w samochodowej kraksie przyczyniło się do tego, że zaledwie po kilku dniach od tego zdarzenia, Timothy Showalter zdecydował się zaszyć na trzy tygodnie w swoim domu i nagrać nowy materiał. Pełne wspomnień, osobistych dygresji oraz przemyśleń HEAL można potraktować - jakkolwiek patetycznie to zabrzmi - jako rodzaj życiowego podsumowania. Należy dodać, że całkiem dobrego podsumowania. Rock’n’rollowa energia pochodząca z melodyjnych, czasami lekko przesterowanych partii gitary miesza się z całym zestawem efektów syntezatorowych i perkusyjnych. Na szczególne wyróżnienie zasługuje otwierające album "Goshen '97" - porywająca, łatwo wpadająca w ucho melodia brzmi jak odpad po sesji nagraniowej Beyond Dinosaur Jr. (J Mascis kolejny raz udowodnił, że pisanie zgrabnych i przebojowych piosenek nie jest mu obce). Tytułowe "HEAL", z połamaną perkusją oraz mocno zarysowaną linią basu, pretenduje to miana najlepszego utworu na albumie. Warto również zwrócić uwagę na taneczne, oparte na syntezatorach "Same Emotions" z błyskawicznie zapadającym w pamięć refrenem " My love, my life I was living in the same emotion And you called my name, I was living in the same, living in the same emotion". Bardzo przekonująco wypada, przypominające "Cortez the Killer" Neila Younga, siedmiominutowe "JM". Niestety, ale na HEAL znajdziemy też momenty przekombinowane, i co gorsze, popadające w cukierkowatość a'la Coldplay (za przykład może posłużyć strasznie kiczowata ballada "Plymouth" czy zupełnie nie pasujące do niczego, strasznie nużące "Woke Up To The Light"), które trochę psują odbiór całości, lecz mimo wszystko, HEAL ma w sobie to coś, co powoduje, że jego słuchanie dostarcza całkiem sporo frajdy.
[Mateusz Nowacki]