Scott Stain to postmodernistyczny jazzman zakłóceń, improwizujący przy pomocy drobnych, acz precyzyjnych noise’ów, zręcznie wplatanych w niepokojące, choć znajomo brzmiące podkłady. Właściwie Scott Stain jest postacią fikcyjną, zrodzoną w wyobraźni trójmiejskiego, anonimowego artysty, który w 2014 roku wypuścił do sieci dwie bardzo ciekawe, krótkie EP-ki: Catnip i 0.2. Pierwsza z nich zrobiła nawet małe zamieszanie i odbiła się pozytywnym echem w internecie. Zupełnie zasłużenie, ponieważ Stain to kolejny oryginalny (i anonimowy) twórca w pejzażu polskiej elektroniki.
Podstawą utworów są niezwykle charakterystyczne motywy melodyczne czerpiące z rozmaitych stylistyk – jazzowe elementy sąsiadują z soulem, industrialne nagrania terenowe z tematami filmowymi. Od Maggot Brain i Curtisa Mayfielda przez tematy z Twin Peaks, Radiohead, Bjork, muzykę symfoniczną, elektroniczną, punkową, po rozmaite surrealistyczne sample, hałaśliwy jazz i dekonstrukcję. Wygląda to być może aż nazbyt różnorodnie, lecz muzykę Staina mimo tak szerokich inspiracji, spaja oryginalne, trochę schizofreniczne, lecz od razu rozpoznawalne brzmienie. Cechą dystynktywną tej twórczości jest prowadzenie dźwięku na dwóch płaszczyznach. Obok intuicji do doboru tematów muzycznych, główną zaletą albumu są pomysłowe, rytmicznie zniuansowane zakłócenia, dźwięki brzmiące czasami jak klawisze funkcyjne z wczesnych produkcji science-fiction. Noise’owe niespodzianki i defekty na niekiedy słodkich, zdeformowanych podkładach melodycznych, brzmią czasami jak radykalne improwizacje, zgrzytanie cyrklem po szkle, szumy radiowe i sprzężone fale elektromagnetyczne. Zatem konwencja eksperymentalnego hip-hopu jest dla muzyki Staina czysto umownym mianownikiem. Odnoszę wrażenie, że gdyby materiał został odrobinę okrojony, mogłoby to lepiej wpłynąć na jego siłę rażenia. Płytę postrzegam bardziej jako bank bardzo ciekawych, luźnych pomysłów, mixtape, dla którego ogólny koncept całości jest wartością trochę drugorzędną, o czym mogą świadczyć chociażby jedynie numerowane tytuły poszczególnych kawałków. Jak na ironię ten pozorny brak całościowego powiązania, też jest całkiem ciekawym pomysłem formalnym.
Ostatecznym efektem eksperymentów trójmiejskiego anonima jest muzyka duszna, szalenie klimatyczna, raz niepokojąca, kiedy indziej odprężająca. Tytuł albumu mówi, że Scott Stain zawsze chciał mnie poznać. Bez wątpienia zetknięcie ze specyficzną estetyką artysty przyjąłem z dużym zaskoczeniem, lecz zdecydowanie pozytywnym, które jak najbardziej zalecam innym. Mam też nadzieję, że oryginalny projekt doczeka się dalszej kontynuacji.
[Krzysztof Wójcik]