Kiedy po ostatnich solowych wyczynach Johna Garcii oraz Nicka Oliveriego wydawało się, że muzycy związani ze sceną The Desert Sessions nie stworzą już nic godnego uwagi, światło dzienne ujrzał debiutancki longplay tworu Brant Bjork & The Low Desert Punk Band.
Na Black Power Flower znajduje się dziesięć luźnych pozycji, z których siedem wypadło dobrze lub bardzo dobrze. Gdyby pozostałe trzy nie były aż tak słabe można by mówić o rewelacji, ale po kolei.
Za sprawą „Controllers Destroyed” (klasyk gatunku), „We Don't Serve Their Kind” (bogactwo wątków) oraz „Stokely up Now” (cudowne riffy) odnotowujemy bardzo rześki wstęp będący lżejszym i radośniejszym odpowiednikiem kyussowej kompilacji Muchas Gracias. Intensywna perkusja, ciekawe solówki, walcowaty bas, fenomenalne raz łagodne, innym razem energetyczne riffy oraz zmieniające się z każdą kolejną kompozycją wokale, robią zawrotne wrażenie. Uwagę zwraca zwłaszcza interesująca i przemyślana budowa utworów. Każdy z nich prowadzą, raz osadzone w czołówce, innym razem przebijające się z drugiego planu, gitarowe motywy. Przy ich arcyciekawej konstrukcji oraz niebywałej żywotności, gitarowe wojaże dotychczasowego numeru jeden stonerowego świata, czyli Josha Homme'a, choćby w ramach przereklamowanego Them Crooked Vultures wypadają bardzo blado, wręcz karykaturalnie. Soczystość gitar na Black Power Flower raz wznieca duże skupienie, raz rozluźniający uśmiech, a czasem wywołuje obie reakcje jednocześnie, jak na przykład w tripowym, najlepszym na płycie, bajecznie psychodelicznym „Boogie Woogie on Your Brain”. Basowe wejście, twardy podkręcający się wokal, wyśmienite riffy brzmią tak jak powinien brzmieć wzorowy stonerowy utwór w XXI wieku. Podobnie jest z następującym po nim, siódmym, wyciągniętym z lat 70-tych „Ain't No Runnin'”. Utwór ten znakomicie nadawałby się do soundtracku o przygodach Włóczykija, który odkrywa ogromne pola gigantycznych, wzbudzających nadzwyczajne poczucie harmonii, pajateros. Twistowe, wybuchające niczym wulkany przejścia oraz perfekcyjnie rozkwitające, piszczące solówki wywołują sporo pozytywnych wibracji, doskonale przygotowując do funkowo-rockowego „That's a Fact, Jack”. Jako, że każda pustynna produkcja musi zawierać balladę, to i tutaj ową zaserwowano. Powolny z początku „Hustler's Blues” (idealna perkusja, znowu świetne riffy) przeobraża się w wbijającą w ziemię galopadę uderzeń, przywołując do życia jakże szalonego, szamańskiego ducha pierwszej połowy lat 90-tych, kiedy synonimem stoner rocka był przedmiot nazywany przez ludzkość dość dziwacznym słowem „bongo”.
Szkoda, że powyżej przedstawione pozycje przeplatane są przez ospały „Buddha Time (Everything Fine)”, który posługując się kreskówkową analogią pasuje raczej do kiczowatych produkcji Walta Disneya; karkołomnie naciągany, zbyt hardrockowy „Soldier of Love” oraz totalnie zbędny, kończący całość przydługawy i przekombinowany „Where You from, Man”, bo mielibyśmy do czynienia z prawdziwym odkryciem, a nie tylko przebudzeniem reprezentanta niezapomnianego, jakże pozytywnego kolektywu spod znaku The Desert Sessions.
[Dariusz Rybus]