Robert Kusiołek powołał do życia bardzo nietypowy skład, a jego pierwsza płyta jest jednym z najoryginalniejszych krajowych nagrań ostatnich miesięcy, wartym szczególnej uwagi i – chociaż premierę mamy dawno za sobą – paru słów komentarza. Trzeci album sygnowany nazwiskiem stacjonującego w Hanowerze akordeonisty nagrany został, jak obydwa poprzednie, w kwartecie i znów z zupełnie innym niż wcześniej składem. Akordeon (na zmianę z bandeneonem), fortepian, saksofon i tuba to konfiguracja częsta jak przymrozki w środku lata, w dodatku dla niektórych może zbyt trudna, zbyt jednoznacznie awangardowa i z gatunku tych dla wytrawnego słuchacza, ale nie o samą niecodzienność tego zestawu najbardziej tu chodzi, zresztą i z awangardą nie jest tutaj zbytnio po drodze. Największą siłą Qui pro quo jest – jakkolwiek płytko to nie zabrzmi – moc kolektywnej współpracy, słyszymy zespół, w którym synergia i wspólna wizja biorą górę nad indywidualnymi popisami i wychodzeniem przed szereg, a suma dźwięków i kolorów składa się na błyskotliwą mozaikę, chwilami zaskakująco zgrabną, urokliwą i melodyjną, bez awangardowego ciężaru i zadęcia. Świetnie słucha się współpracy Kusiołka z Eleną Czekanową, która obok ładnych fortepianowych melodii poddaje swój instrument preparacjom. To być może dwa najważniejsze ogniwa tego łańcucha i wpływ na nastrój płyty mają najistotniejszy, ale bez wsparcia reszty kwartetu nie byłyby tym, czym są. Swoje dokładają Paweł Postaremczak (dość oszczędna gra, ale ze świetnym wyczuciem w odpowiednich momentach) i wzmacniający niskie rejestry Grzegorz Nowara. Bardzo dobra płyta, z naturalnością balansująca między lirycznymi pejzażami, chmurnymi kulminacjami, przez rytmiczny groove i repetycje do nieuchwytnej abstrakcji i wspólnego poszukiwania dźwięku nawet w jego najcichszych odsłonach. Fajnie jest zwyczajnie dać się jej ponieść.
[Marcin Marchwiński]