Chociaż pierwsza odsłona cyklu Odcinki zapowiadana było jako zjawisko teatralne, w dużej mierze widziałbym w nim działanie land-artowe czy sound-artowe - bo przede wszystkim właściwości miejsca jak i dźwięk były głównymi czynnikami tego, jak całość zabrzmiała. Posmak spektaklu bez wątpienia dodał mu udział przedstawicieli sztuk wizualnych w postaci tancerek, obrazów wyświetlanych na ogromnych ekranach (IT Group), a także część „gastronomiczna” przygotowana przez kolektyw Food Think Tank. Nie będę jednak ukrywać, że z powodu dosyć licznych kolejek, skupiłem się przede wszystkim na aspekcie muzycznym wydarzenia.
Szaniec Jezuicki znajduje się de facto prawie w centrum Gdańska, ale dla wielu osób jest białą plamą na mapie – zlokalizowany przy głównym trakcie komunikacyjnym jest jednocześnie ukryty, nieoczywisty jeśli nie zna się tej lokalizacji. Kształtem przypomina ludzkie ucho, więc dedykowane mu działanie przyjęło charakter site-specific, z odgórnie przyjętym założeniem eksplorowania zjawiska mizofonii – dolegliwości, która jest nerwową reakcją na wydawanie różnych dźwięków przez najbliższe nam osoby (w tym przypadku związane z jedzeniem – mlaskanie, chrupanie, cmokanie etc).
Wieczór był podzielony na kilka części, odwzorowujących kolejne stadia dolegliwości mizofonika. Pierwsza, która otworzyła wydarzenie była swoistym wprowadzeniem - naturalnym, transowym obliczem organizmu, który w tym przypadku tworzył sześcioosobowy zespół. Z powodu dodatkowych wizualno-smakowych atrakcji muzycy niestety grali trochę w tle, za to można było ich słuchać na różne sposoby, spacerując po tym niewielkim terenie. Każdy z nich stał w niewielkiej odległości od siebie, a dzięki systemowi wielokanałowemu (instrument można było usłyszeć tylko z głośnika przy danym artyście) w każdym miejscu muzyka brzmiała inaczej. Fajnie funkcjonowało to jako dźwiękowa instalacja, jednak nie jestem przekonany czy tego typu muzyka – wywodząca się bądź co bądź z improwizacji i okolic jazzu – dobrze w takiej roli się sprawdza. Zgubił się indywidualny charakter twórców. Wibrująca gitara Raphaela Rogińskiego brzmiała ciekawie, ale jakby ledwo zarysowywała swój potencjał. Perkusiści Jacek Stromski i Kuba Staruszkiewicz grali trochę za bardzo na jazzową modłę, a przecież wydany w 2012 roku „Gostrostra” pokazał, że są w stanie tworzyć frapujące dźwięki. Wyraziście brzmiał bas Ola Walickiego i saksofon Mikołaja Trzaski, ale też jedynie w momentach, kiedy przejawiali większą aktywność, ponieważ w czasie półgodzinnego setu muzycy naprzemiennie wysuwali się na pierwszy bądź drugi plan. Na uboczu był także Felix Kubin, który swoje elektroniczne warstwy budował stopniowo, a wyraziście zabrzmiał dopiero w momencie, kiedy mizofonia się zaktywizowała i pojawił się trigger – dźwięk, który powoduje nerwowe zachowanie. Psychodeliczna elektronika Niemca w tej roli sprawdziła się znakomicie.
Jednocześnie dźwięk Kubina, był sygnałem do uruchomienie całego procesu-wędrówki dookoła szańca, który odzwierciedlał kolejne fazy mizofonii. Rozwinęła je piskliwymi wokalizami Marta Ziołek, która jednocześnie prowadziła wodzów po kolejnych etapach wędrówki. Najciekawszy moment wieczoru czekał właśnie na tej trasie – zapoczątkowała go Karolina Rec, grająca solo na wiolonczeli z efektami, nieszczęśliwie ulokowana w miejscu przelotowym. Wielka szkoda, bo kiedy widownia podeszła pod scenę Zamilskiej, jeszcze dobry kwadrans trwał set wiolonczelistki, bardzo dobry. Zamilska natomiast zabłysnęła njako najlepszy punkt wieczoru – grała gęsto, agresywnie, w trochę nadpobudliwy sposób, najlepiej fizjologię organizmu przekładając na język muzyki. Dało to do myślenia, że do tego typu eksperymentów elektronika pasuje doskonale, zarówno w bardziej jak i mniej rytmicznych odsłonach.
Kolejny moment – reflex – udźwiękowili Iwona i Błażej Królowie oraz Michał Jacaszek. Ich sety wyrwane z kontekstu zabrzmiały bardzo ciekawie. Króle zagrali kilkunastominutowy, wyczerpujący koncert, który zapowiada ich nową muzyczną inkarnację - kompozycja na gitarę i klawisze z towarzyszeniem wokalu. Nowością był Jacaszek, który bazował na przetwarzanej na żywo gitarze elektrycznej, podbitej efektami. Ale w kontekście całościowej narracji był to moment, kiedy mizofoniczna ścieżka trochęsutraciła na wybrzmiewaniu i płynności.
Odczuwanie emocjonalne, któe przychodzi po impulsywnej, nerwowej reakcji, to przedostatnie stadium mizofonii. Tym razem po przejściu przez jeden z szańcowych tuneli, znów spotkała się Wielka Orkiestra Mizofoniczna – najpierw grali swobodne i luźne dźwięki, aby z czasem tworzyć kompozycje bardziej ustrukturyzowane, wręcz piosenkowe. Krok ciekawy, bo razem z Królami wprowadzający nieco inną formułę koncertową, ale jednak nie do końca pasujący do klimatu tego efemerycznego i mistycznego wydarzenia. Zwłaszcza w momencie wyśpiewania tekstu przez Dorotę Masłowską – trochę ironicznego, w charakterystycznym dla niej stylu, przez formę zmieniającego nieco wydźwięk dramaturgii. Na szczęście razem z nią zaśpiewała Joanna Bielawska – wokalnie o wiele ciekawsza. To także ona domknęła wydarzenie w części dedykowanej izolacji (bo niezrozumiały i sfrustrowany mizofonik na końcu czuje się odosobniony). Jedynie z samplerem zapętlającym jej wokale brzmiała trochę niczym Julianna Barwick - sugestywnie, prosto i właśnie w mocno, a jednocześnie poważnie i przejmująco.
Epilogiem były punktowe głośniki rozmieszczone na ostatnim odcinku trasy przez szaniec – imitowały biały szum, lekarstwo dla mizofoników – a po powrocie na główny plac stopniowo wyłaniały się nagrania melodii z początku koncertu, jako echo pierwotnego fizjologicznego pulsu na środku szańca.
Odcinki przekonują mnie formułą i wyjściem poza ramy tradycyjnego widowiska, jako multisensoryczney koncerto-performance. Nie wiem jednak na ile jest potrzebna taka mnogość elementów i czy ich ilość nie przysłoniła jakości artystycznej tego wydarzenia. Jeśli pojawiała się muzyka improwizowana, to raczej bliższa była wspólnemu dialogowaniu pomiędzy muzykami, a nie próbie stworzenia dźwiękowej ilustracji, wciągającej i sugestywnej. Szkoda, bo wystarczy przywołać chociażby takie repetetywne granie jak koncerty The Necks czy Lotto, którzy z podobnych środków czerpią, a jednocześnie są w stanie przykuć uwagę widza repetywnością i transem.
Kolejne elementy stadiów mizofonii miały momenty lepsze i gorsze – wydaje mi się jednak że za bardzo była to próba połączenia ciekawych brzmieniowo artystów, aniżeli stworzenia spójnej całości. Wrażeniowo całość na pewno działała, ale wiele momentów było niejasnych i nie do końca oczywistych. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że dramaturgia muzyczna miała za zadanie odwzorować fizjologię organizmu – trzeba było uczestniczyć w całości od początku do końca, a tłumy i kolejki w kilku miejscach trochę w tym przeszkadzały. Na plus należy zaliczyć grę świateł i mroczny klimat tego miejsca, potęgujący zagubienie i szukanie kolejnych niespodzianek w poszczególnych punktach.
Odcinki to wydarzenie odważne z wieloma mocnymi punktami, a jednak wymagające dopracowania podczas kolejnych odsłon (pytanie – jak będą one wyglądać), jeśli nadrzędny temat ma być istotny i w czytelny sposób przybliżony uczestnikowi, rozwijając myśl z opisu wydarzenia.
[zdjęcia: Jakub Knera]