polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

NOS Primavera Sound 2016
Porto | 09-11.06.16

Odbywająca się w Porto po raz piąty, młodsza i mniejsza odsłona Primavery, zgromadziła łącznie w ciągu trzech dni, rekordową w swojej historii, liczbę 80 tysięcy ludzi. Bajkowy Parque da Cidade sprawiał wrażenie znacznie przytulniejszego niż wskazują statystyki, ale to pewnie zasługa wszechogarniającej, cudownie przytłaczającej, raz pobudzającej, innym razem uspakajającej, intensywnej zieleni.

W połowie portugalska, w połowie międzynarodowa publiczność, rozpoczęła udział w wyprzedanej imprezie w czwartek 9 czerwca. Oficjalnie pierwszy regularny dzień festiwalu w programowej rzeczywistości przypominał tzw. opening day. Na mniejszej, z tylko dwóch czynnych tego dnia scen, których wielkość można porównać do tych głównych z katowickiego Offa, inauguracja przypadła w udziale m.in. Julii Holter. Urocza wokalistka, bardzo skupiona na swoim artpopowym, obejmującym niemal wszystkie pozycje z ostatniej studyjnej płyty Have You In My Wilderness przekazie wypadła co najwyżej solidnie, trochę jednostajnie i bez fajerwerków. Najciekawiej zaprezentowały się pojedyncze momenty z jednoczesną, szarpaną grą kontrabasu oraz skrzypiec. Było ich jednak zdecydowanie zbyt mało jak na godzinny występ, z którego w pamięć zapadł tylko „Horns Surrounding Me”. Nieco nużącą atmosferę podtrzymał również, za sprawą otwarcia dwoma elektronicznymi utworami, Sigur Ros. Głośne plamy basu w „Óveður” oraz „Starálfur”, całe szczęście zostały szybko rozwiane i oparty na grze żywych instrumentów koncert zaczął z czasem rozkwitać, nabierając około postrockowej przestrzeni. Islandczycy zaserwowali przekrojowy materiał z sześciu swoich krążków, w pełni wykorzystując spory nagłośnieniowy potencjał największej NOS Stage. Szkoda, że podniosły, wręcz sakralny repertuar jest aż tak przewidywalny, bo po najlepszych tego wieczoru „Ný Batterí” oraz „E-Bow”, wszystko potem zlewało się już w jedną kompozycyjną, mało interesującą, całość. Po dwóch spokojniejszych aktach publiczność najżwawiej zareagowała na rockandrollowo garażowy Parquets Courts. Przypominający w dłuższych partiach, podrasowany noisowym tupnięciem Eagles of Death Metal, Amerykanie wykazali się kilkoma niezłymi łamanymi zagrywkami. Kwartet jednak zbyt mocno bazował na przesadnej melodyjności i prostolinijnej sile. Zamknięcie średniego w doznania dnia, nastąpiło w namiotowym, nie wykraczającym poza deephousowe formy, liczne powtórzenia oraz dyskotekowe remixy (m.in Chvrches), secie DJ Fra.

 

Potężne otwarcie piątkowej, prawdziwie regularnej, bo z kompletem czterech scen imprezy, przypadło w udziale Beak>. Basowo-organkowe przeplatanki wzbogacone lekko przesterowanymi wokalami oraz jazzową perkusją, wywołały bardzo błogi i bardzo intensywny trans. Przewybornie na żywo wypadły „The Gaol”, „Yatton” oraz mistrzowski „Eggdog”. To było optymalne przywitanie z najciekawiej programowo osadzoną w tym roku miejscówką „.” tzw. sceną kropką, z których interesujących mnie artystów, bez dosłownie żadnego ścisku, oglądało się spod samej estrady. W odbiorze hipnotycznej, wyciszającej muzyki Brytyjczyków, w żaden sposób nie przeszkadzało ani wyjątkowo mocno świecące słońce, ani zbyt gadatliwy, aż dwukrotnie dość arogancko narzekający na większą Primaverę w Barcelonie, znany z Portishead, Geoff Barrow. Nawet chwilowe problemy z lewym głośnikiem (w pewnym momencie po prostu przestał emitować dźwięki) wyszły tego popołudnia na plus, bo dzięki tej usterce, trio musiało dwa razy zaczynać najlepszego „Wulfstan II”. Niestety, walkę ze zrywającym się co jakiś czas, oceanicznym wiatrem (kapryśna pogoda to jedyna wada tego festiwalu), ale przede wszystkim, ze źle, bo za cicho ustawionymi mikrofonami, przegrał Dinosaur Jr., a dokładniej oboje jego wokaliści. Gitara, bas i perkusja zagłuszyły partie, zwłaszcza niesłyszalnego prawie wcale J Mascisa. Szkoda. W praktyce, na tylko instrumentalny koncert popularnych dinozaurów złożyły się zarówno covery, utwory z dziewięciu wydawnictw, jak i bodaj jedna nowa pozycja. O ponad dziesięć minut dłużej niż w Barcelonie, z równie ogromną, a nawet większą mocą (z nowej płyty do m.in. miażdżących „Surrender”, „T.I.W.Y.G.” oraz „The Answer”, kwartet dorzucił jeszcze, genialny w końcówce „Adore Life”) zagrało Savages. Jehnny Beth, pomimo informacji o kontuzji pleców, znowu powtórzyła wyczyn sprzed tygodnia z Parc Del Forum i znowu niczym Greg Puciato z Dillinger Escape Plan, lądowała kilka razy w rozszalałym tłumie. Tym razem przeszła samą siebie wędrując jakieś 12-15 metrów od barierek. Porównując merytorycznie oba czerwcowe występy Savages, ten był bardziej zwarty, jeszcze bardziej energetyczny i głośniejszy (mniejsza scena pozwoliła bardziej wyeksponować gitarę Gemmy Thompson). Nie zawiodła moich oczekiwań, choć nie należę do największych jej fanów, skupiona na najnowszym swoim wydawnictwie The Hope Six Demolition Project PJ Harvey. Potężna moc, z jaką Angielka oddziałuje na publikę uwidoczniła się już przy wejściu, kiedy to kilkuosobowe ensemble z olbrzymią werwą odegrało „Chain of Keys”. Najciekawsze były soczysty, donośny „The Ministry of Defence” oraz napięty „Let England Shake”. Sama artystka była w znakomitej formie, nadzwyczajnie wypadły zwłaszcza jej partie z towarzyszącymi męskimi wokalami. Kolejny wyśmienity koncert dał Protomartyr. Zespół występujący na scenie Pitchfork, która w przeciwieństwie do zwykle najgorzej nagłośnionej imienniczki w Barcelonie, w Porto była najmniejszą i najlepiej wyposażoną, dosłownie zmiótł! W skupieniu, bez ścisku, z odległości dwóch metrów można było na spokojnie podziwiać postpunkowo-noisową utopię raz zastygłego w bezruchu, innym razem ekspresyjnie gestykulującego, prezentującego w pełni swój niepowtarzalny styl, pijącego browary i palącego papierosy, Joe Casey'a. Swoją drogą to ewenement na skalę światową, że wokalista lepiej śpiewa na żywo, niż na płytach. Świetnie zagrał niezwykle pobudzony perkusista Alex Leonard (może dlatego, że była to ostatnia data na tej części europejskiej trasy?). Czapki z głów przed gitarzystą Gregiem Ahee'iem. Highlighty wieczoru to „I Forgive You”, „Why Does It Shake?” oraz „Uncle Mother's”. Szkoda, że znowu z powodu konfliktu w programowej rozpisce, nie mogłem zobaczyć grającego w tym samym czasie Mudhoney. Kończący piątkowy dzień, performans Holly Herndon zrodził regułę, na podstawie której, widziani przeze mnie dwa razy w ciągu tygodnia artyści wzmacniali wcześniejsze wrażenie. Na plus było Savages i Protomartyr. Na minus, i to podwójny, wyszła właśnie Herndon. Techno przekaz z eksperymentalnymi wokalami był po prostu żenujący, tym bardziej, że do pozbawionego (poza „Interference”) regularnej twórczości Amerykanki show, trio dorzuciło wygłupy, chichy oraz śmiechy. Miało być awangardowo, a było komicznie.

 

W nieco podobnym, karykaturalnym tonie, zakończył się w sobotnie popołudnie popis Neil Michael Hagerty & The Howling Hex. Ich pierwszy kwadrans to 7-8 dwuminutowych utworów na wybijającą szybkie tempo perkusję, gitarę prowadzącą oraz harmonijkę, od czasu do czasu urozmaiconych drugą wygrywająca quasi solówki, gitarą. Po około 15 minutach trio zaczęło grać hałaśliwiej, mimo że bez basu, intensywniej i dłużej. Luzackie, wyraziste, gitarowe formy z twistowymi piskami trwały w najlepsze, kiedy dokładnie w 26 minucie Neil Michael Hagerty nagle ogłosił, że koncert się właśnie skończył... Dziwne, banalne, a w pewnych kategoriach chamskie zachowanie, z jakim w swoim życiu się jeszcze nie spotkałem. Nikt w biurze prasowym nie wiedział, co się stało. Może mieli opóźniony przylot? Może Hagerty, podobnie jak niżej podpisany, nie trawi twórczości Algiers? To był jedyny raz kiedy tumult z Super Bock Stage zagłuszał cały park (na drugiej głównej NOS Stage przesadzono z kolei po północy z regulatorami dźwięku na Moderacie). A może wokaliście nie przypadł do gustu festynowy odbiór siedzącej na trawie publiczności (stało tylko ze sto osób). Z nawiązką, powyższe nieporozumienie i w sumie rozczarowanie przyćmił perfekcyjny tego dnia Autolux. Zespół skoncentrowany na swoim znakomitym debiucie Future Perfect, całość rozpoczął mocnym uderzeniem z otwarcia Transit Transit pt. „The Science of Imaginary Solutions”. Wspaniale wypadły „Subzero Fun”, „Blanket”, „Turnstile Blues” oraz zamykający, noisowy, bardzo głośny jamming, w którym, tak jak w czasie całego występu pierwszoplanową rolę odegrał, rozbudowujący niektóre partie, basista Eugene Goreshter. Z ostatniego, niezbyt udanego Pussy's Dead pojawiły się raptem trzy kawałki. Autolux okazał się świetnym preludium do wrzasku generowanego przez Drive Like Jehu. Wraz z rozpoczęciem „Super Unison” zaczęła się potężna garażowo-matematyczno-noisowa uczta. Prowadzący, cobainowy wokal Ricka Froberga na żywo jest jednym z lepszych jakie słyszałem w ostatnich latach (doskonały „Human Interest” oraz „Do You Compute?”), zaś reaktywacja Drive Like Jehu jest obok Swans, najbardziej spektakularną w wersji live, jaką widziałem w ogóle. Identycznie jak tydzień wcześniej po Drive Like Jehu zagrał Unsane. Na najmniejszej scenie Pitchfork, tym razem bez żadnych, co w Hiszpanii problemów, Nowojorczycy miażdżyli od samego początku, trwającego przez okrągłą godzinę popisu. Szczerość, autentyczność i siła kolosalnego wokalu Chrisa Spencera posiada wszystkie cechy, za które kocham hardcore z jego post/ screamo/ noise odmianami. Harmonijka w przedostatnim „Alleged” i cały finał to już kosmos! Niestety, drugim nie zbyt miłym, programowym dublem była para Ty Segall and The Muggers i Shellac. Chcąc zakończyć festiwal we wspomnianym, najlepiej nagłośnionym miejscu, postanowiłem nigdzie się nie ruszać, by kolejny raz ujrzeć mistrzowskie trio. Rozbudowany, wgniatający w podłogę „Wingwalker”, wścieklejszy niż zwykle „Squirrel Song”, prawie piętnastominutowy, zamykający „The End of Radio”. Szwendający się po scenie z bębenkiem Todd Trainer, biegający Bob Weston, zamknięty w sobie, znikający gdzieś co drugi utwór, Steve Albini. Zobaczyć euforię ludzi widzących Shellaca po raz pierwszy w życiu – bezcenne.

 

NOS Primavera Sound w Porto w tym roku odkroiła większy, lepszy i smakowitszy kawałek tortu, którego można było zasmakować w pełnej okrasie, ale w nie tak bajecznym otoczeniu, na Primavera Sound w Barcelonie. Jeśli festiwal będzie gromadził rok rocznie tę lepszą część katalońskiego lajnapu, szybko stanie się jednym z najbardziej pożądanych miejsc dla przybyszów z całego świata. Świetne nagłośnienie, miła atmosfera, super warunki do odbioru muzyki zachwycają. Parque da Cidade to malowniczo położony park, jeden z najpiękniejszych w jakim byłem w życiu. Zielona, dominująca nad parkiem góra, dolina z dwoma dużymi scenami, z których mniejsza Super Bock znajduje się w kącie i przez wąski pas publiczności ma bardzo specyficzny, nieco dziki charakter. Odseparowana zielonymi krzewami i drzewami polana z „. stage”, do tego imponujący, odseparowany stoiskami i zielenią Pitchfork Stage. Park Miejski w Porto przez te trzy dni w roku był muzycznym rajem, w którym koncertów słuchało się bez uciążliwych gaduł, korków na ścieżkach do scen oraz bez ścisku pod samymi scenami. Jedyną rzeczą nie pasującą do ideału była bardzo dokuczliwa i zmienna pogoda. Dużo przelotnych, chłodnych mżawek, zimny oceaniczny wiatr, niska jak na tę część Europy temperatura trochę przeszkadzały, ale ogólnego, znakomitego wrażenia z najlepszej w historii edycji NOS Primavera Sound popsuć nie mogły.

[tekst: Dariusz Rybus]

[zdjęcia: Ewelina Kwiatkowska, Dariusz Rybus]

Beak> [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Beak> [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Beak> [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Dinosaur Jr. [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Dinosaur Jr. [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Dinosaur Jr. [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Savages [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Savages [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Savages [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Savages [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Savages [fot. Ewelina Kwiatkowska]
PJ Harvey [fot. Ewelina Kwiatkowska]
PJ Harvey [fot. Ewelina Kwiatkowska]
PJ Harvey [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Protomartyr [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Protomartyr [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Protomartyr [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Protomartyr [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Neil Michael Hagerty & the Howling Hex [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Neil Michael Hagerty & the Howling Hex [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Neil Michael Hagerty & the Howling Hex [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Autolux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Autolux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Autolux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Autolux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Drive Like Jehu [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Drive Like Jehu [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Drive Like Jehu [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Drive Like Jehu [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Unsane [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Unsane [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Unsane [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Julia Holter [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Julia Holter [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Julia Holter [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sigur Ros [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sigur Ros [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sigur Ros [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sigur Ros [fot. Ewelina Kwiatkowska]
 
Parquet Courts [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Parquet Courts [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Parquet Courts [fot. Ewelina Kwiatkowska]
DJ Fra [fot. Ewelina Kwiatkowska]