polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Autolux Pussy's Dead

Autolux
Pussy's Dead

Gdyby ktoś sześć lat temu, po amsterdamskim, bardzo kameralnym i udanym koncercie Autolux, przy wyjściu z legendarnego Paradiso zaczepił mnie i zapytał czy dam wiarę w to, że następna płyta tria ukaże się pod szyldem Columbia Records, a za jej kształt będzie odpowiadał producent pracujący dla Beyoncé, uśmiałbym się po pachy i odradziłbym pytającemu kolejnej wizyty w coffee shopie.

Po ukazaniu się znakomitego Future Perfect Amerykanów okrzyknięto jednym z największych odkryć roku 2004. Shoegazowy wstrząs, redefinicja gatunku, arcydzieło! Rzeczywiście. „Turnstile Blues”, „Blanket”, „Angry Candy”, „Capital Kind Of Strain” można było słuchać na okrągło. Supportowali Nine Inch Nails, Queens of the Stone Age, Shellac, a na specjalne zaproszenie Portishead pojawili się nawet na All Tomorrow's Parties. Za oceanem pełen zachwyt, w Europie zaś, jeszcze poza festiwalem Primavera i zainteresowaniem ze strony PJ Harvey, cisza. Na regularną europejską mini trasę zespół przyjechał więc dopiero w 2010 roku, po drugim albumie Transit, Transit. Muzycy obiecywali wtedy szybko nagrać nowy materiał oraz zwiastowali rychły powrót na Stary Kontynent, na którym w ciągu piętnastu lat, zagrali dotychczas, bagatela, mniej niż dwadzieścia koncertów.

No i słowa dotrzymali. Przysłowie głosi lepiej późno niż wcale.

Po sześciu długich latach ciszy z wielkim, wręcz potężnym hukiem, głównie za sprawą chwytliwego tytułu płyty oraz szerokiej kampanii medialnej, obejmującej nawet billboardowo-plakatową akcję promocyjną na stacjach londyńskiego metra (!), powrócili. Pussy's Dead z ogromną siłą, niestety, niszczy wszystko to, za co Autolux można było przez ten czas szanować, lubić, a w paru momentach nawet podziwiać. Niepokoi już na wstępie tandetny, zarówno w formie, jak i treści „Selectallcopy”. Radiowa melodyjność, mizerne chórki, banalna konstrukcja, no i słowa „It's so, so sad to be happy all the time” budzą niedowierzanie. Kiczowate disco-wejście w singlowym „Soft Scene”, wypełnione drum'n'basową estetyką „Hamster Suite” oraz naciągany setką zdławionych motywów „Junk for Code”, bezlitośnie wprowadzają w stan dźwiękowego, wywołującego zawroty głowy, bad tripa. Drobne gitarowe zaczepki w „Anonymous”, brzmiąca jak odrzut z pierwszej płyty (to akurat spory komplement) para „Brainwasher”+”Listen to the Order” oraz powstały dokładnie w trakcie jej tworzenia „Reappearing” (po jedenastu latach grania na żywo doczekał się w końcu publikacji), to zdecydowanie za mało. Całość jest za nadto poukładana (jedyna porcja psychodelii w „Change My Head”) i zbyt czysta (pozbawione głębi „Becker”). Album cechuje mnogość zmian, przejść oraz niepasujących do siebie wątków. Bardzo mocno odczuwalny jest deficyt rozdrapujących, gitarowych melodii, emocji, energii, a nade wszystko klimatu, w czym duży udział niezwiązanego z muzyką gitarową producenta (za produkcję odpowiedzialny był Jordan Asher, znany jako BOOTS, ostatnio Run the Jewels, FKA Twigs; wcześniej współpracował m.in. z Jay-Z).

Autolux, głównie za sprawą bardzo przemyślanej strategii promocyjnej ATL, w końcu dopiął swego i przy olbrzymim wsparciu wytwórni wypłynął na szerokie wody. Kto nie miał okazji poznać ich wcześniejszej twórczości, może w kategorii przyjemnego indie dziwadła jakoś najnowszy krążek przetrawi. Na pozostałych, lubiących stricte gitarowy przekaz, czeka spora dawka konsternacji i rozczarowania.

[Dariusz Rybus]