polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
Tarquin Manek / F ingers Tarquin Magnet / TRILOGY. They Got The Best Heart

Tarquin Manek / F ingers
Tarquin Magnet / TRILOGY. They Got The Best Heart

Doszło więc do rewizji totalnej. Współczesny kompozytor został uwolniony z wszelkich możliwych konwencji jako nakazów „oczywistych” i postawiony „sam na sam” z gołą, surową materią brzmieniową, zmuszony do  j a k i e g o ś  pomysłowego jej ukształtowania. Jakiego – to już jego w tym głowa; odtąd jest on odpowiedzialny sam za wszystko, od początku do końca. Może się przeciwstawić wszystkim rewidowanym konwencjom, ale oczywiście może je także znowu przyjąć. Rewizja nie jest automatyczną negacją. Niemniej, w sytuacji powszechnego przewartościowania wszelkich najelementarniejszych dotąd zasad, również sięgnięcie do jakiegoś tradycyjnego elementu jest już aktem świadomej, osobistej decyzji kompozytora. Dawniej kompozytor tworząc muzykę w zamkniętej formie, w tradycyjnej skali dźwiękowej, na tradycyjnych instrumentach itp., czynił to niejako automatycznie – po prostu inaczej było nie do pomyślenia. Dzisiaj jeśli to czyni – choćby częściowo – to już na zasadzie świadomego wyboru, na własną artystyczną odpowiedzialność, dokładnie tak samo, jak na własną odpowiedzialność decyduje się np. na użycie zjawisk szmerowych czy dowolnego sposobu zaplanowania impulsów brzmieniowych w czasie. Ma bowiem do wyboru  w s z y s t k o. *

Tak, Tarquin Manek jest kompozytorem, ale nie takim, o jakim najpierw pomyśleliście. Członek F ingers (z Carlą dal Forno i Samuelem Karmelem), Tarcar (z dal Forno), Bum Creek („LOL-fi band” z Karmelem i Trevelyanem Clay'em) zajmuje się muzyką elektro-akustyczną, raczej z przewagą pierwszego członu. Ale w zasadzie, trudno to określić ze stuprocentową pewnością, bo instrumenty (jak choćby skrzypce czy klarnet) są często mocno przetworzone, a pojawiają się też inne akustyczne źródła.

2015 to był dla niego owocny rok, najpierw wydał solowy album pod szyldem LST, potem Blackest Ever Black wypuściło „Hide Before Dinner” F ingers, a następnie „Tarquin Magnet”. Każdy inny – wszystkie równie świetne. Z przyjemnością obserwuję, jak Manek się rozwija. Jak konsekwentnie jego artystyczna wizja zatacza coraz szersze kręgi na mrocznych wodach tzw. muzyki eksperymentalnej od 2013 kiedy to zadebiutował jako Static Cleaner Lost Reward. 

Teraz, jak gdyby chcąc pokazać, że jest gotów wziąć pełną odpowiedzialność za swoje twory, publikuje pod własnym nazwiskiem. Ale już w tytule puszcza do niego oko, zresztą gry słowne są dla w/w towarzystwa wisienką na torcie nagrywania.

Solowa płyta zaczyna się od sięgnięcia po tradycyjny element, który kojarzy się z soundtrackami do filmów giallo. Ale motyw nie jest szczególnie zmieniany, rozwijany. Brzmi to jak zatopione organy, zaczyna tchnąć z niego jakaś dawność,. Jednak nie wiadomo, czy sprzed kilku wieków czy kilku dekad. Do pierwszych 30 kopii „Tarquin Magnet” dołączono kasetę z archiwalnym materiałem (którego teraz można posłuchać tutaj https://soundcloud.com/blackest-ever-black/tarquin-manek-do-you-know-the-mind-of-a-bullet), tam też jest pasaż filmowy w wersji vintage. A początek, nawet gdy nie znamy tytułu („Knitted Moon”), przywołuje na myśl Księżyc - kompozytor potwierdza tę asocjację. W tym utworze na maszynie do szycia towarzyszy Manekowi dal Forno. Jest coś na rzeczy z tymi sprzętami – Bum Creek kiedyś wykonywali „Painting For a broken sewing machine” Yoko Ono. 

Po krótkim interludium mamy „Fortunes Begun” będące wehikułem czasu, który przy pomocy prostych impulsów brzmieniowych przenosi nas pionierskie czasy elektroakustyki. Wytwórnia przywołuje Karela Goeyvaertsa, ale to chyba dlatego, żeby nie przedawkowywać Stockhausena czy innego Koeniga. W ogóle cała płyta ma taki staromodny posmak. Australijczyk nie przeciwstawia się przyjmowanym konwencjom, decyduje się je wykorzystać dla własnych korzyści. Kuruje je solidną porcją niewesołej naiwności, dyletantyzmu pierwszego sortu (i w pierwotnym znaczeniu), który je uzdrawia, odmładza i ożywia. Dodaje sił i sprawia, że znów widzimy ich miejsce wśród żywych. W „Perfect Scorn” zjawiska szmerowe są wzięte pod mikroskop, odpowiednio rozpoznane, wrzucane do blendera i serwowane w małych dawkach. Summa większości wątków została zawarta w „Blackest Frypan” (tytuł tynfa wart), który wrzuca nas w czarną dziurę i nie wyciąga pomocnej dłoni. Sytuacja równie straszna jak niemyta od tygodni przypalona patelnia czająca się w zlewie.

Należy też docenić narrację, pokrętną ale jednak przemyślaną, nie beztroskie puszczenie słuchacza samopas, ale prowadzenie go na długiej smyczy, co pozwala mu samemu poznawać przestrzeń płyty i sytuować się w niej w odniesieniu do własnych punktów orientacyjnych. Jest jasne, że Manek już sobie co nieco przewartościował i mając do wyboru wszystko – zwykle wybiera najlepsze.

F ingers byli w zeszłym roku w trasie po Europie, zahaczyli także o Polskę. Przywieźli ze sobą „tour tape” nagrany chwilę przed wojażami w domowym studiu w Berlinie. Pierwszy kawałek mógłby uchodzić za alternatywną wersję któregoś z „Hide Before Dinner” - jest leniwy bas, rozmazany wokal, pod koniec elektroniczne świsty i wiry. W drugim już dziwniej, elektronika jakaś pokraczna, mruga infantylnie, wokal się na to nie łapie i odcina się eterycznie. Trzeci byłby wart wzmianki już ze względu na tytuł („Just Married Written On Your Underwear You Got A Perky Butt But It'll Be Flabby One Day”), a do tego bit skłania do insynuacji, czy Manek zna nie tylko Księżyc, ale też „Con Gas” Baaba. Stelaż ozdobiono elektronicznymi świderkami i zaśpiewem zarejestrowanym w jakości low definition podczas sjesty. Rzecz nabiera rumieńców w kolejnym odcinku, wokal zaklina, elektronika skrada się w trzecim planie, by nagle dać susa na pierwszy i szczerzyć się obsesyjnie. Słychać strzały, film się urywa. Epilog to szarobure posuwy i powtarzane pomruki. Na stronie B bramy niebios otwiera głos, słychać też płynący prąd, który się zacina. Drugi etap kusi nas niespodziewanym groove'em, celowo nie za bardzo chwytliwym, tak jak wokal, który gaworzeniem markuje hook nadający się do nucenia, ale wiadomo, że nikt tego robić nie będzie. Jednak kostropaty funk wykazuje się determinacją i podryguje, choć jest kulawy. Słychać syreny policyjne, pewnie ktoś na niego doniósł, zaczyna się nocny wielkomiejski pościg, który elektronika przenosi do świata ośmiobitowej gry. Bitowi udało się zbiec, nie ma co się dziwić, że w kolejnej kompozycji jest trochę zmęczony i po przejściach. Siedzi przy ognisku, nie jest sam, towarzyszy mu urokliwy dzwoneczek, potem dołączy do nich otchłanny motyw, który przykryje sobą te tańce oparte na wyklaskiwanym rytmie. (Tego utworu, który daje sobie czas - jest najdłuższy w zestawieniu - i dzięki temu nawet nieco transujący, można posłuchać tutaj https://www.youtube.com/watch?v=5nP9j3SMVHU)

„TRILOGY” to w dużej mierze negatyw „Hide Before Dinner” albo, jeśli trzymać się porównań fotograficznych, tak jak tam wszystko było prześwietlone, tak tutaj jest niedoświetlone. I to wychodzi materiałowi na dobre, bo po ciemku więcej uchodzi i trio korzysta z tej wolności. Pozwalają sobie na większą swobodę, poluzowują (jeszcze bardziej) piosenkowy gorset i dziczeją. 

Słuchając współczesnego utworu winniśmy pamiętać o owej osobistej odpowiedzialności kompozytora, większej niż kiedykolwiek – bo już w każdym zakresie, o jego niełatwych decyzjach, jakie podejmuje on od samego początku – sięgając do „gołej” materii dźwiękowej, zmuszony kształtować ją od samych podstaw. *

* Tadeusz A. Zieliński „Style, kierunki i twórcy muzyki XX w.”, Centralny Ośrodek Metodyki 

[Piotr Tkacz]