polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
FOQL wywiad z Justyną Banaszczyk

FOQL
wywiad z Justyną Banaszczyk

Moja przyjaźń z Justyną Banaszczyk, czyli z FOQL, rozpoczęła się dzięki Darkowi Pietraszewskiemu (prowadzącemu wytwórnię Pointless Geometry wraz z Kaśką Królikowską), który pokazał mi jej muzykę. Bardzo ze mną zarezonowała i zaowocowało to zaproszeniem jej na imprezę „za duszno”, którą organizujemy razem z Piotrem Tkaczem. W czerwcu 2015 roku odbyła się specjalna „edycja” - wypożyczyliśmy od miasta wielkie hale w Poznańskich Zakładach Graficznych, organizując istny rave. Niestety ta industrialna przestrzeń została już sprzedana, lecz cieszę się, że chociaż raz wykorzystaliśmy jej potencjał. FOQL (przydomek od tytułu powieści Umberto Eco Flame of Queen Loana) obudowuje swoje produkcje, bazujące na technowych rytmach, kwaśnymi wstęgami syntezatorów, niepokojącymi samplami wokalnymi, zaszumia je i wkłada w przestrzenne efekty. Można ją kojarzyć także z duetów z Jarosławem Grzelakiem (RNA2), takich jak Kolektyw Ebola czy Marburg (wydawali wspólnie dla Oficyny Biedota w 2012 i 2013 roku), a także ambientowego Meandronu. Wraz z Tomkiem Popakulem (ASTMA) tworzą OSTY, a to trio z Kubą Drożdżowskim stanowi BETH. Te dwie formacje wydały ostatnio w Pointless Geometry: pierwsza kasetę zatytuowaną Biblical Times, druga VHS Collapsing Memory będący zapisem audiowizualnego performansu z 2012 roku, w którym jako główną oś narracyjną i kompozycyjną wykorzystano dokument Child OF rage. Solowe płyty FOQL w 2015 wydali Pointless Geometry (kaseta Black Market Goods), winyl w Enfant Terrible/Gooiland Elektro zatytułowany Hypatia oraz kolejna kaseta Hopeless EP w New York Haunted. Z tym ostatnim labelem Banaszczyk jest związana także przez dwa wydawnictwa z 2016 roku - Mouthful Of Bullshit i Mogherini Tears. Teraz szykuje kolejne materiały dla Pointless Geometry i Gooiland Elektro oraz bardziej abstrakcyjną płytę dla Kosmodrone. 

Karolina Karnacewicz: Interesuje mnie to przejście od muzyki poważnej do techno, a z tego, co kojarzę, po drodze był także punk. Jak te obszary "godziłaś" ze sobą, jak one się dla Ciebie łączyły, czym się różniły? Co Cię w każdym z nich fascynowała, a co może Ci nie pasowało? I co z nich zostało w Tobie do teraz?

FOQL: Cieszę się, że tak a nie inaczej sformułowałaś swoje pytanie, bo jest to pytanie, które od wielu lat zadaję sama sobie. Przez osiem lat chodziłam do Państwowej Szkoły Muzycznej imienia Stanisława Moniuszki, która wówczas mieściła się przy ulicy Jaracza w starej kamienicy. To jest samo centrum Łodzi, zaraz obok ulicy Piotrkowskiej. Do szkoły chodziłam zawsze piechotą z ulicy Gdańskiej, gdzie z okien swojego pokoju widziałam największą łódzką fabrykę - zakład bawełniany Izraela Poznańskiego, „za komuny” nazwany imieniem Juliana Marchlewskiego. Myślę, że już ten widok z okna spowodował, że moja osobowość, a teraz też moja muzyka, jest osadzona na jakimś takim pęknięciu, wyrwie, jakby takim styku płyt tektonicznych, które cały czas się względem siebie przemieszczają. Pamiętam, kiedy byłam bardzo mała (kiedy fabryka jeszcze pracowała i huczała całą dobę) robotników kończących zmiany, kępki bawełny które latały po całej ulicy.

Potem, kiedy poszłam do szkoły skończył się komunizm i fabryka upadła, zaczęła się szybka degeneracja mieszkańców domów robotniczych, które są dokładnie vis a vis okien mojego pokoju. Wyobraź sobie, że te ogromne domy robotnicze jeszcze do zeszłego roku zasiedlane były przez bezpośrednich potomków napływowej wiejskiej biedoty jeszcze z końca XIX wieku! Niezły kocioł ludzi...

Kiedy upadła fabryka - skończył się świat tych ludzi. Masowo zaczęli popadać w alkoholizm, narkomanię, biedę i wielopokoleniowe wykluczenie. Właśnie przez to moja Mama postanowiła, że pójdę do szkoły muzycznej - widziała we mnie iskierkę talentu, a za skarby świata nie chciała żebym chodziła do szkoły z dziećmi z patologicznych rodzin w pobliskiej podstawówce (zresztą też wybudowanej przez Izraela Poznańskiego). I tak też trafiłam do kolejnej wyrwy pomiędzy światami - przez osiem lat maszerowałam ze skrzypcami z mojej szkoły, w której nie było dzwonków, bo non stop we wszystkich salach ktoś ćwiczył jakiś instrument lub śpiew. Nie wiem czy osiem lat szkoły muzycznej to dużo czy mało. Z jednej strony dużo, ale z drugiej mało, bo na pewno nie powiedziałabym o sobie, że potrafię doskonale grać na jakimś instrumencie. Na pewno 90% teorii muzyki już uleciało z mojej głowy, raczej pamiętam jeszcze nuty. Na pewno jednak codzienne obcowanie z muzyką sprawiło, że jest ona do dzisiaj najważniejszym elementem składowym mojego życia - po prostu nie potrafię bez niej żyć tak bardzo się we mnie wryła, ukształtowała moją świadomość oraz wrażliwość. To właśnie w szkole muzycznej pojawił się też mój buntowniczy duch. Pewnie wiesz o tym, że szkoły artystyczne (szczególnie muzyczne i baletowe) to bywa niezła katorga. Ja właśnie trafiłam na takiego profesora skrzypiec. To był prawdziwy kat skrzypiec. Nic nie zastąpi ćwiczenia tak długiego, że struny przecinają Ci palce lewej ręki. Nie znosiłam tego systemu edukacji tak szczerze i bardzo, że mniej więcej od siódmej klasy podstawówki zaczęłam szukać własnych dróg ekspresji i pomimo że miałam jak najbardziej warunki by kontynuować drogę skrzypaczki moja złość była tak ogromna, że chciałam rzucić tę szkołę już wtedy.

W drugiej połowie lat 90-tych zetknęłam się łódzkim ruchem punkowym, co stało się przyczyną kolejnej zmiany w moim życiu: wtedy dostrzegłem, że jest też ciekawszy świat niż ośmiogodzinne nakurwianie na skrzypcach. Następnie doszły do tego parada techno pierwsze koncerty punkowe na skłocie na Węgłowej, ostatnie dni legendarnego klubu Forum Fabricum, pierwsze imprezy electro-punkowe czy w końcu niesamowita scena koncertowa w nieistniejącym już klubie Jazzga – to wszystko ukształtowało moje muzyczne drogi, kiedy tak naprawdę byłam gówniarą i pewne rzeczy przyjmowałam jeszcze nieświadomie. Nigdy jednak nie wpadłam w żaden konkretny nurt czy subkulturę. Jakoś nie potrafię się ani ideowo, ani stylistycznie, ani środowiskowo, ani politycznie osadzić i określić twardo "jestem tym i tym; to jest moja grupa". Zawsze bardziej mi odpowiadało bycie trochę „odludkiem” i pozostawanie w tej wyrwie pomiędzy światami, środowiskami, gatunkami czy zależnościami. Chyba po prostu nie lubię hierarchii, więc stąd ta quasi pustelnicza postawa. Dlatego staram się szukać dźwięków, które wytrącają mnie z równowagi, naruszają sferę mojego „muzycznego komfortu”- od Crass i Black Flag po Hildegardę z Bingen, od Velvet Underground po odkrycie niezwykłego syntezatorowego undergroundu, przez muzykę źródeł do Throbing Gristle, electro punk, rave, acid do free jazzu a nawet grunge (MELVINS!) i 19 Wiosen czy Sonic Youth.

Jak to się stało, że od słuchania tych wszystkich rzeczy przeszłaś do tworzenia? Zgaduję, że nie wykorzystałaś wiele z tego, czego się nauczyłaś w szkole muzycznej...

Tak naprawdę, kiedy obraziłam się na klasyczną muzyczną ścieżkę od razu zaczęłam poszukiwać innych form ekspresji. Pod koniec podstawówki i na początku liceum chodziłam na lekcje perkusji, wydawało mi się, że to może być fajna droga, jednak szybko mi się znudziła. Potem chwyciłam za gitarę basową i uczyłam się na niej grać sama, przez kilka lat miałam też zajawkę na śpiew - w liceum nawet wygrywałyśmy z koleżankami jakieś konkursy piosenki angielskiej. Muzyka, więc nigdy mnie nie opuściła. Jednak, aby nastąpił wybuch ekspresji na swojej drodze musiałam napotkać osobę - zapalnik, czyli Jarka Grzelaka - mojego partnera. Czasem tak po prostu jest, że dopiero druga osoba wyzwala pewne umiejętności i tak było w tym przypadku. Właściwie odkąd się spotkaliśmy non stop tworzymy elektroniczne dźwięki. Kiedyś razem, a teraz osobno, ale w ciągłej synergii. Trwa to już 4,5 roku i cały czas ewoluuje w zaskakujących kierunkach. Bardzo zależy mi też na tym by nie być postrzeganą jako laska, której facet produkuje dźwięki. Dlatego też chyba postanowiliśmy funkcjonować jako indywidualne muzyczne byty. On jako RNA2 ja jako FOQL. Mamy za silne charaktery na duecik. Myślę, że byśmy się pozabijali.

Tomek Popakul powiedział mi kiedyś (tak się przecież poznaliście), że wystosowałaś apel do łodzian, żeby zgłosiły się do Ciebie osoby, które chcą robić coś kreatywnego w tym smutnym mieście. Opowiedz przy okazji o innych swoich projektach i czy były po drodze projekty, które nie doczekały się wydania?

Tak, to prawda. W okolicach 2011 miałam jeszcze wielką misję zmieniania świata: (śmiech) chciałam organizować w Łodzi cykl multidyscyplinarnych imprez pod nazwą „Niebezpieczne Związki”  Faktycznie odbyło się kilka edycji, ale szybko okazało się, że organizowanie koncertów mnie po prostu męczy i frustruje, a własna działalność artystyczna jest o wiele bardziej atrakcyjna, stymulująca i energetyczna. Niemniej na pewno dzięki „Niebezpiecznym Związkom” powstało pewne grono osób, które regularnie spotykały się na eksperymentalnych jam sessions i to te spotkania były zalążkiem wielu znajomości i wszystkich naszych późniejszych projektów - electropunkowej Eboli, Marburga, Ostów, Beth etc. Jam Sessions kontynuowaliśmy też później w Warszawie - najpierw na Skłocie Przychodnia, gdzie mieszkaliśmy jakiś czas, a następnie w nieistniejącej już Galerii Projekt na Pradze. Z projektów, które powstały w orbicie tamtych działań, a które nigdy nie zostały opublikowane fizycznie przez żadną wytwórnię najbardziej lubię Meandron - do dzisiaj uważam, że jest to jeden z najlepszych naszych projektów, mimo że zasadniczo nie jaram się ambientami.

Wśród wymienionych rzeczy, których słuchałaś nie pojawia się nic z techno. Czy to przyszło później? A wiem przecież, że teraz w tworzeniu inspiruje Cię Acid Planet i Bunker Records. Opowiedz też coś o tym jak zaczęłaś współpracować z holenderskimi wytwórniami.

O tak, scena holenderska i jej brzmienie miało dla mnie znaczenie totalnie formujące. Pierwszy raz zetknęłam się z nią około 10 lat temu, właściwie na fali popularności electroclashu w Łodzi. Wówczas poprzez radio Cybernetic Broadcasting System (obecnie Intergalactic FM), i witrynę Global Darkness dotarłam do takich artystów jak Legowelt, Unit Moebius, I-F, RA-X, Orgue Electronique, Beverly Hills 808303, Rude 66 etc... Dla mnie to był wtedy totalny odjazd, szczególnie, że nikt wówczas właściwie w Polsce nie grał na imprezach takiej muzyki (może oprócz ekipy Elektrpunkz z Lublina). Brud, chaos, bezkompromisowe brzmienie - totalnie w to popłynęłam. Wszystko to jakoś zresztą dziwnie zatacza koło, ponieważ na swoim pierwszym rejwie byłam właśnie w Holandii w 2008 roku na skłocie pod Utrechtem - tam pierwszy raz widziałam na żywo Legowelta, Luke Eargoggle, Beverly Hills 808303 czy ekipę Minimal Rome. Drugą wielką inspiracją było dla mnie brzmienie Invasion Planete i postać Le Syndicate Elektronique. No i oczywiście Enfant Terrible - wytwórnia, która totalnie pioniersko zaczęła odkrywać zapomniane perły synth-wave. Wysłałam kiedyś jakieś swoje demo do Martjina van Gessel (właściciela ET) i okazało się, że on chce to wydać. I tak nawiązała się nasza stała współpraca i właściwie chyba mogę powiedzieć znajomość. Potem napisał do mnie Vincent Koreman (Drvg Cvlture, RA-X) i zaczęłam wydawać dla NYH. Przyznam, że mam też kilka innych propozycji właśnie z Holandii, pracuję nad materiałem dla labeli, które naprawdę szanuję i jestem pod nieustającym wrażeniem, że los potrafi płatać takie figle. Dla mnie największym odjazdem jest to, że wszystkie moje wydawnictwa dla Enfant Terrible / Gooiland Elektro masterował Rude 66. To jest niezła faza wiesz, bo przez lata ten typ był dla mnie legendą elektroniki.

Wiadomo, że maszyny same nie grają, ale jestem ciekawa, jakich używasz teraz i jak ewoluować ten setup przez te kilka lat?

Faktycznie mój setup bardzo ewoluował. Na początku zaczynałam od samego komputera i softu, do tego wykorzystywałam stary magnetofon i taśmy pochodzące z różnych źródeł, wiele sampli powstało poprzez manipulację tymi taśmami. Od początku marzyłam by pracować na syntezatorach analogowych jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że ortodoksyjne podejście do tego, co analogowe (tzn. lepsze) i tego, co cyfrowe (tzn. lamerskie) jest kolejnym zwykłym fetyszem i bardzo często - pozerstwem. Po latach obcowania z bardzo różnym sprzętem stwierdzam, że analogowa moda to po prostu kolejna szufladka, w której można się wygodnie schować i z wyższością patrzeć na innych. Zawsze powtarzam, że jak dla mnie utwór może być wykonany na grzebieniu i jeśli mnie poruszy, ma w sobie jakąś emocję to nie ma to dla mnie znaczenia, na czym został zagrany. Nie ma chyba sensu wymieniać wszystkiego, co przeszło przez moje ręce, ale w tej chwili używam komputera jako samplera i efektora, Korga Volca Bass, Elektrona Analog4, Arturii Mini Brute, DSI Pro 2 i Elektron Analog Rytm, magnetofonu jako źródła sampli i różnych innych syntezatorów, które przechodzą przez studio moje i Jarka, np. chwilowo użyczane przez kogoś. Jestem też zafascynowana syntezą FM. Na obecnym etapie mam wrażenie, że jej możliwości są absolutnie nieograniczone i pozwalają na uzyskanie totalnie nieziemskich brzmień.

Czy możemy się spodziewać więcej utworów z Twoimi wokalami?

Jeśli chodzi o wokal - tak, myślę, że jest to jak najbardziej możliwe. Co więcej od lat myślę o kupieniu altówki, na której grałam pod koniec szkoły. Bardzo intryguje mnie pamięć ciała. Co by się stało gdybym po tylu latach spróbowała grać na instrumencie smyczkowym? To by był bardzo dziwny eksperyment na samej sobie. Pewnie kiedyś to zrobię, ale muszę znaleźć odpowiedni instrument - z jakąś ciekawą historią w tle.

Fotografia: Darek Pietraszewski

[Karolina Karnacewicz]