Ubiegłoroczny album Shabaka and the Ancestors był doskonałym odświeżeniem uduchowionego, czasami psychodelicznego jazzu. Przyznaję, że w pierwszym kontakcie trochę zbyt dosłowne wydawały mi się nawiązania do południowoafrykańskiego jazzu z lat 60. i 70., ale w sumie to tradycja jak każda inna i Ancestors (grupa z Johannesburga) czuje ją bardzo dobrze, a Shabaka Hutchings w roli lidera czerpiącego raczej z amerykańskiej tradycji świetnie się z nimi uzupełnia. Koncert w Żaku ukazał bardziej rozrywkową niż psychodeliczną, bardziej pulsującą niż abstrakcyjną stronę ich muzyki - nie jest to krytyka, po prostu obserwacja. I był to koncert świetny, kolorowy, celebracyjny. Dużo ciekawszy niż te, które grają europejskie składy z afrykańskimi liderami (np. Heliocentrics z Mulatu Astatke) i dużo bardziej treściwy niż np. kuglarstwo obecnie uprawiane przez Sun Ra Arkestra.
Batuk zagrali w Polsce po raz drugi na przestrzeni trzech tygodni, ale w zupełnie innym kontekście. Klubowy koncert warszawski był dużo bardziej naturalnym środowiskiem dla ich muzyki niż występ na pojemnym ale jednak jazzowym festiwalu (Jazz Jantar). Ludzi było mniej niż na pierwszym koncercie wieczoru, ale trochę osób jednak pryszło (czy nawet przyjechało) na Batuk. Podobna jak w Warszawie była jednak setlista i energia - didżejski wstęp, potem otwarcie jak z płyty, zredukowany "Daniel", "Gira" w dwóch wersjach, "Call Me Naughty" (w Europie to ewidentnie ich największy banger) zagrane w drugiej części koncertu po przejściowym wyciszeniu, parę nowych numerów w tym kapitalny instrumentalny kawałek na koniec. To jest świetny zespół i mam nadzieję, że po dwóch doskonałych występach wróci do Polski na kolejne.
[zdjęcia: Piotr Lewandowski]