polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

Primavera Sound 2017
Barcelona | 31.05-04.06.17

Najwyższa forma doskonałości, koncertowy absolut The Make-Up. Nowy rodzaj zbiorowej hipnozy poprzedzony pokazem nadludzkiej, wręcz anielskiej cierpliwości nieposkromionego Sleaford Mods. Ożywcza fala ekstremy odrodzonego Converge. Nieznane, skrajnie poważne oblicze Shellac. Szamański obrządek Slim Cessna's Auto Club. Podprogowy włam do jaźni autorstwa Kelly Lee Owens. Wstrzymujący obrót ziemi, paraliżujący basowy wybuch Sleep. Ustalająca nowe reguły w świecie elektroniki Marie Davidson. Cudowny ukojenie This Is Not This Heat.

Cóż to była za edycja Primavery! Ale po kolei. Przede wszystkim miałem dużo szczęścia ponieważ z ogłoszonego nietypowo wcześnie, bo już w listopadzie zeszłego roku, programu udało się zobaczyć pełnych osiemnaście występów, a z kolizji właściwie tylko jedna z czterech była tak naprawdę bardzo poważna.

Annette Peacock przyjechała solo, bez żadnego wsparcia w postaci bandu. Od razu więc było wiadomo, że z legendarnego I'm the One nie zagra za wiele. Szkoda była jednak podwójna ponieważ fenomenalny głos opatulony minimalistyczną otoczką pianina, Amerykanka w co drugiej pozycji uzupełniała kiczowatymi podkładami w stylu... elektro. Spoken word o technologiach, biznesie, religiach z automatyczną perkusją w tle brzmiał po prostu śmiesznie i było to bez wątpienia najbardziej rozczarowujące otwarcie w sali Auditori ze wszystkich pięciu edycji, na których byłem.

Jej totalnym przeciwieństwem, choć też pozostającym w klimacie avantgardy lat 70- i 80-tych, okazał się This Is Not This Heat. Świetna dyspozycja obu Charlesów - Haywarda oraz Bullena, na scenie łącznie osiem osób. Dwie perkusje, klarnet, smyczki, klawisze, gitara, bas. Rozpoczęli z wysokiego C, a acidowy klimat był najmocniej odczuwalny przy pochodzących z debiutanckiego LP „Horizontal Hold”, „Twilight Furniture” oraz z Deceit przy „S.P.Q.R” i „Sleep”. Majestatyczne uczucie duchowego wyzwolenia przerwała mi nagle pauza ogłaszająca... pięćdziesiątą, a więc ostatnią minutę występu. Bez dwóch zdań tacy artyści powinni grać dłużej, a mogłoby się to odbywać kosztem takich wykonawców jak choćby Gojira. Maniera Mastodon, precyzja Behemoth, uzupełnione tanią melodyjnością Slipknota zgromadziły niespotykaną, jak na najpoważniejszą scenę Primavera, liczbę osób w wieku poniżej 25 lat. Zapamiętałem dwa utwory „Silvera” oraz „Stranded”. Przereklamowani Francuzi prezentują zero-jedynkowe granie z cyklu depnięcie z mocnej stopy i heja do przodu. Więcej było pierwiastków prostolinijnego groove oraz thrash, aniżeli mocy wynikającej z tzw. technicznego grania.

Podobny zawód spotkał mnie przy popisie Slayer, którego ostatni raz widziałem dokładnie piętnaście lat temu. Od 2002 z ich legendy w prostej proporcji 50 na 50 zostało tyle, co z oryginalnego składu. Bez Dave'a Lombardo oraz Jeffa Hannemana zespół popadł w speedmetalową, drażniącą uszy zadziorność. Było karkołomnie. Komercyjna, słabo nagłośniona scena Mango. Lecące z telebimów reklamy strojów kąpielowych na początku przy „Repentless” wywoływały komiczne wrażenie i śmiech. Dławiące się, niewyraźne wokale Toma Araya'i, który by bardzo chciał, ale chyba już nie za bardzo może. Szkoda. Mimo wszystko fajnie było usłyszeć „War Ensemble”, „Seasons in the Abyss” oraz „Postmortem”. Może tym bardziej warto byłoby sobie odpuścić i zamienić ilość (= $$$) na jakość, by móc ratować resztki mitu?

A wzorem dla Kerry'ego Kinga i spółki mógłby być The Damned. Punkrockowcy (średnia wieku 60 lat) byli w zaskakująco dobrej formie. Prym wiódł wokalista David Vanian. Jak dla mnie to trochę za dużo było wpływów disco punk, rock and rolla oraz pop punk, a zdecydowanie zabrakło garażowych naleciałości, a więc materiału z niezapomnianego Damned Damned Damned, z którego zagrano raptem bodaj cztery utwory. Nie zmienia to faktu, że publiczność oszalała przy hitach takich jak „Love Song”, „New Rose” oraz „Disco Man”.
Najlepszym aktem pierwszego, jak się okazało najsłabszego dnia całej barcelońskiej imprezy, był Converge. Jakob Bannon nie krył się z bardzo prestiżowym potraktowaniem możliwości pojawienia się Primaverze, na którą kwartet przyjechał specjalnie, nie mając ani przed nią, ani po niej trasy na Starym Kontynencie. Mimo problemów z perkusją (najpierw przy „All We Love We Leave Behind” coś się połamało i powtórzono utwór, a potem między utworami trzeba było wymieniać talerz) wypadli najlepiej od czasów trasy promującej Axe to Fall. Bezkompromisowe otwarcie za sprawą „Dark Horse”. Miażdżąca para „You Fail Me” + „Trespasses”. Wgniatające w ziemię „Worms Will Feed/Rats Will Feast” oraz tnące „Eagles Become Vultures”. A na koniec moje prywatne spełnienie marzeń, czyli „Jane Doe”. Pamiętam, że kilka lat temu na Off Festivalu spalili występ grając to na otwarcie. Drugi raz Amerykanie tego błędu już nie powtórzyli, i po niespotykanej na tym festiwalu  hardcore'owej zadymie, ten utwór pasował na koniec wprost idealnie (jak dla mnie mógłby on trwać ze dwa kwadranse).
Jedynym samotnym, gatunkowym rodzynkiem w zestawie pierwszego dnia była Aurora Halal, z której występu najbardziej przypadła mi do gustu jego pierwsza część. Do czterdziestej minuty dominował głośny, potężny tech-house uzupełniony energetycznymi, acidowymi wstawkami. Dużo pisków, wcięć, a poczucie wielowarstwowości dodatkowo potęgował rozlewający się wokół bas. Siostra bliźniaczka Heleny Hauff nie dała chwili wytchnienia nikomu, kto uczestniczył w cyklu Primavera Bits, kończąc swój set ravingowym, industrialnym techno.

 

Drugi dzień o nietypowej, wczesnej porze, bo już o 20, rozpoczął Shellac. Było to dość specyficzne i w sumie nowe przeżycie, i to pomimo faktu, że widziałem ich po raz siódmy. Zwykle grawali po północy i lubili rozbawiać nieco już podpitą publikę. Tym razem „na świeżości”, jeszcze przy promieniach słońca, było jeszcze bardziej wyraziście i intensywniej. Rozpoczęli od „Canada” oraz „Cooper”. Potem były dwa fragmenty improwizacji. Nie zabrakło „Prayer to God”. Obyło się bez scenicznych wygłupów i komedianckich otoczek. Każda minuta została wykorzystana w 100% tylko i wyłącznie na muzykę. Było perfekcyjnie, a jedyna dłuższa przemowa Steve'a Albiniego miała miejsce w centralnym punkcie, a więc tradycyjnie przy „Wingwalker”.

Z dziesięciominutowym opóźnieniem na scenie zameldowała się Marie Davidson. Znaczy była na niej kwadrans wcześniej, ale napotkała na problemy z nagłośnieniem największej sceny na PrimaveraBits. Rozpoczęła od „I Dedicate My Life” oraz „Denial” z ostatniego znakomitego krążka Adieux Au Dancefloor. Drumowe plątaniny przybierały coraz bardziej skrajną postać, aż w końcu w 25 minucie Kandyjka przeszła do czystego drumcore'u. Rzecz totalnie genialna. Perkusyjna makabra, uderzeniowa nawałnica - to był fantastyczny krajobraz jej sceniczno-muzycznego ADHD. Przyjemne i oczyszczające uczucie, a już po chwili nastąpiło abstrakcyjne rozbicie niczym Plastikman. Różnorodne i powtarzające się natręctwa rozszywały ciało, przyjmując z czasem coraz czystszą industrialną postać. Utalentowana artystka przeszła ponad wszystkimi przyjętymi dotychczas kanonami muzyki elektronicznej, z niezwykłą lekkością i polotem serwując miks najlepszych cech kilku jej gatunków. Mistrzostwo. Pełen uniesień pokaz zamknęły klasyczne utwory. Zniewalające „Inferno”, a zwłaszcza zaś „Burn Me”, „Work” (oba nowe utwory) oraz „Adieu Au Dancefloor” równa się magia.

Kilka z koncertów widzianych na Primaverze zapamiętam do końca życia, że z samego szczytu wspomnę tylko Sleater-Kinney czy choćby podwójnie Swans (materiał zarejestrowany w ramach Not Here/ Not Now oraz prawie trzy godzinne katharsis w sali Auditori). I to właśnie kosztem Swans trafiłem na ten kolejny, który na pewno znajdzie się w TOP5 barcelońskiej imprezy. Ladies and Gentlemen: The Make-Up. Ian Svenonius, który 4/5 występu spędził wśród publiczności nie zwracał uwagi na okoliczności czy warunki w jakich może w niej funkcjonować. Chodził po ludziach, depcząc po ramionach, tańczył, prowokował, wymachiwał rękoma, wyprawiał cuda z mikrofonem. Był w obłędnym transie, ale co najważniejsze jego wokale był idealne. Stękanie, jęki, czysty - klasyczny śpiew, krzyk. Niebywałe sceniczne ego... Greg Puciato z Dillinger Escape Plan, Jehnny Beth z Savages czy była frontmanka Crystal Castles Alice Glass lubili pobyć w tłumie, ale na trochę innych zasadach. Po pierwsze szukali odpowiedniego miejsca. Po drugie czasami tracił na tym wokal. Po trzecie robili to tylko przy wybranych utworach. Svenonius oto nie dbał. 100% szaleństwa, opętania i co najważniejsze bez wokalnych strat! Geniusz. Koncertowy maestro. No i basistka Michelle Mae... To już osobny temat. Oaza spokoju i elegancji. Trzymająca wszystko w swoich rękach, prowadziła każdy z utworów, doskonale dobranej setlisty. Cały zespół fantastycznie zgrany, było głośno, czysto, słowem fenomenalnie! „I Am Pentagon”, „We're Having a Baby”, „Here Comes The Judge”, „Wade in the Water”, „Walking on the Dune”, no a przede wszystkim „Blue Is Beautiful” i „We Can't Be Contained”. Szczytowe doświadczenie – prawdziwy koncertowy knock out.

A już po chwili przyszła kolej na Sleaford Mods. Wyszli punktualnie i zaczęli od „Army Nights”. Niestety ku zdziwieniu zgromadzonych pod najgorszą możliwą dla tego koncertu sceną (Ray-Ban) dźwięk był bardzo cicho. Ludzie zaczęli gestykulować, pojawiły się gwizdy. Jason Williamson miał zamknięte oczy, był w transie. Andrew Fearn dopiero po jakichś dwóch minutach zaczął dostrzegać gestykulacje ludzi. Na początku był rozdrażniony, coś odmachał, ale po chwili zrozumiał, że coś jest nie tak... występ przerwano na sześć minut. Duo wróciło i zaczęło od nowa „Army Nights”. No i stało się niemożliwe – sytuacja się powtórzyła, muzycy opuścili scenę. Wrócili po około dwudziestu minutach. Po raz trzeci wystartowano z „Army Nights”, udało się zagrać jeszcze jeden pełny numer i w kolejnym... no niestety, pełna kompromitacja techników, którzy przebili rekord postoju Savages z 2013 roku - „Mr Soundcheckman, You're Fucking Me Off! Fokin' bastards!” grzmiał BARDZO poirytowany Williamson. Nie jeden zrezygnowałby z powrotu na scenę, ale nie Modsi. Wrócili jeszcze bardziej naładowani. „Moptop”, „TCR”, „Jolly Fucker”, to była hipnoza totalna. Końcówka „Jobseeker” oraz „Tweet Tweet Tweet” to już kompletny odjazd. Oni nie potrzebują żywego zespołu - to jest Sleaford Mods!

Przez znaczną obsuwę Sleafordów z opóźnieniem dotarłem na Operators. Pierwsze skojarzenia za sprawą żywej perkusji to pozytywne porównania do Caribou z czasów Swim. Nieźle zaprezentował się zwłaszcza wokalista Dan Boeckner, który w paru momentach przypominał mi barwą głosu Bryana Ferry'ego. Podobnie jak na całym debiutanckim Blue Wave było „romantyczne”, baśniowo – taki dreamy disco rock z silnymi akcentami na klimaty retro dyskoteki. Niby aż nadto cukierkowate i zbyt efekciarskie, ale z biegiem czasu muzyka Kanadyjczyków zaczęła wywoływać tylko te dobre taneczne wibracje. Oryginalne i energetyczne – w sam raz dla zgromadzonej, głodnej tańca publiki.

Ostatnim aktem drugiego dnia był Wand. Zaczęli delikatnie i niewinnie, dużo przyjemnego psychodelicznego, gitarowego rzępolenia, po czym nastąpił szok w postaci genialnego „Floating Heads”. Dość zgrany kwintet z absolutnym liderem, gitarzystą i wokalistą Cory'm Hansonem, który momentami przypominał Thoma Yorke'a, pierwsze pół godziny miał wprost olśniewające. Duża porcja improwizowanej psychodelii sprawdzała się doskonale i gdy wydawało się, że zespół będzie czarnym koniem festiwalu nastąpił krach. Amerykanie zamiast dokręcić śrubę, a mają na koncie naprawdę trzy niezłe płyty, zaczęli bezgranicznie improwizować. Rockowo-bluesowe formy nie prowadziły donikąd, inna sprawa, że mało kto mógł się skupić na jammingowym przekazie około czwartej nad ranem. Trochę szkoda.

 

Trzeci dzień intymnym performansem w malutkiej Sala Teatre Barcelońskiego Centrum Kultury Współczesnej CCCB otworzyli Slim Cessna's Auto Club. Poszedłem z ciekawości, a wyszedłem oszołomiony. Sześcioosobowy skład z Colorado w swoich najgłośniejszych, rozbudowanych partiach przywoływał na myśl Swans. Osobliwy, intensywny koncert dla 200 osób był bardzo donośny i wyrazisty. Dwójka wokalistów ponad połowę występu spędziła wśród publiczności, a rola głównego wodzireja, a właściwie szamana, przypadła w udziale Jay'a Munly'ego. Nawiedzony jakby przez jakieś zewnętrzne siły gestykulował, dotykał siebie i innych, wił się, czołgał się po podłodze, a w pewnym momencie nakłonił ludzi by uklękli, tworząc krąg. Fajna energia. Highlighty to „Magalina Hagalina Boom Boom”, „Commandment 5” oraz „Jesus Is in My Body - My Body Has Let Me Down”.
Również na terenie kompleksu CCCB, ale już na otwartej scenie zagrali postpunkowcy z Priests. Pochodzący z Waszyngtonu kwartet zdecydowanie lepiej wypadał w mocniejszych kawałkach takich jak „Pink White House”, „And Breeding”, „Design Within Reach” oraz „No Big Bang”. Jeśli podkręcą moc (ostatnia płyta ze stycznia 2017 pt. Nothing Feels Natural jest trochę zbyt rozlazła, zbyt spokojna) to może któregoś dnia staną w jednym szeregu z Protomartyr. Na chwilę obecną trochę brakowało gitarowego zacięcia, zwłaszcza na początku występu.

Podczas gdy drugi z barcelońskich festiwali – elektroniczny Sónar coraz bardziej z roku na rok zapatruje się w zawartość tzw. sceny Londyńskiej (grime, bass, trap, elektroniczny hiphop) oraz dance, techno ma coraz szerszą prezentacje właśnie na wspomnianej już PrimaveraBits. Jej teren znowu powiększono o kolejne 5000m2 i w edycji 2017 mogła przyjąć już 10 tysięcy ludzi. To już jakby osobny festiwal, z inną publiką, innym klimatem, na plaży, nad morzem, wśród palm. W gronie 62 wykonawców obok wspomnianej Marie Davidson oraz Aurory Halal, trzeciego dnia ciekawie wypadł Vladimir Ivkovic. Przeważającą część jego seta stanowiła muzyka wolna, chilloutowa, którą wypełniało wyciszające, duszne, momentami abstrakcyjne techno. Serb rezydujący obecnie w Niemczech przyspieszył dopiero w ostatnim kwadransie, a całość można uznać za konkretną i solidną. Trochę szkoda, że w tym cyklu, z powodu czasowych ograniczeń, nie udało się zobaczyć Abdulla Rashim, Pearson Sound, Gas oraz Don't DJ. Całe szczęście nie zabrakło czasu by zobaczyć Kelly Lee Owens. Baśniowy, cudowny głos, a zwłaszcza wstęp wbił mnie w ziemię po szyję. Urocza Brytyjka zaczęła w klimacie dreamy dark synthpop, a potem im dalej, tym bardziej zapadała się w intensywnym space techno. Przestery wokalu, loopy oraz organkowe pętle potęgowały ponurość nastroju. Świetna energia spod znaku psychodelii w o wiele mocniejszym wydaniu niż na płycie, stanowiła największe objawienie wśród debiutantów tegorocznej edycji.
Ostatnim punktem w mojej festiwalowej rozpisce był Sleep. Rozpoczęli od „Holy Mountain”. Ala Cisnerosa nie widziałem dawno, bo od debiutu Shrinebuilder minęło już kilka długich lat, ale brzmiał wprost fantastycznie – tak wokalnie jak i instrumentalnie (miazga zwłaszcza w „Dragonaut”). Potem był „The Clarity” oraz „Aquarian” - to już bezsprzeczny popis niesamowitego Matta Pike'a. Zejścia, wejścia, solówki – wszystko perfekcyjne nagłośnione. Wszechpotężny fuzz, idealna krzyżówka Electric Wizard i Kyuss. Za to w kończącym „From Beyond” pierwszy plan należał już do bębniarza, znanego z Neurosis, rewelacyjnego Jasona Roedera. Sludżowa uczta. To było najlepsze zakończenie festu jakie tylko mogłem sobie wyobrazić.
Na koniec cisną się na myśl słowa Jasona Williamsona ze Sleaford Mods: „I fonk I lov yoo Prajmavera”...

[tekst: Dariusz Rybus]

[zdjęcia: Dariusz Rybus, Sergio Albert, Dani Canto, Garbine Irizar]

This Is Not This Heat [fot. Dariusz Rybus]
This Is Not This Heat [fot. Dariusz Rybus]
This Is Not This Heat [fot. Dariusz Rybus]
This Is Not This Heat [fot. Dariusz Rybus]
Gojira [fot. Dariusz Rybus]
Slayer [fot. Sergio Albert]
The Damned [fot. Dariusz Rybus]
The Damned [fot. Dariusz Rybus]
Converge [fot. Dani Canto]
Converge [fot. Dani Canto]
Aurora Halal [fot. Alba Ruperez]
Shellac [fot. Dariusz Rybus]
Shellac [fot. Dariusz Rybus]
Shellac [fot. Dariusz Rybus]
Marie Davidson [fot. Dani Canto]
The Make-Up [fot. Garbine Irizar]
The Make-Up [fot. Garbine Irizar]
The Make-Up [fot. Garbine Irizar]
The Make-Up [fot. Garbine Irizar]
The Make-Up [fot. Garbine Irizar]
Sleaford Mods [fot. Garbine Irizar]
Sleaford Mods [fot. Garbine Irizar]
Sleaford Mods [fot. Garbine Irizar]
Operators [fot. Dani Canto]
Wand [fot. Dariusz Rybus]
Wand [fot. Dariusz Rybus]
Wand [fot. Dariusz Rybus]
Slim Cessna's Auto Club [fot. Dariusz Rybus]
Slim Cessna's Auto Club [fot. Dariusz Rybus]
Slim Cessna's Auto Club [fot. Dariusz Rybus]
Slim Cessna's Auto Club [fot. Dariusz Rybus]
Priests [fot. Dariusz Rybus]
Priests [fot. Dariusz Rybus]
Vladimir Ivkovic [fot. Dariusz Rybus]
Kelly Lee Owens [fot. Dariusz Rybus]
Kelly Lee Owens [fot. Dariusz Rybus]
Sleep [fot. Nuria Rius]
Sleep [fot. Nuria Rius]