polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious

NOS Primavera Sound 2017
Porto | 08-10.06.17

Po zeszłorocznym sukcesie, zarówno artystycznym jak i komercyjnym, młodsza odsłona Primavery w edycji 2017 bardzo odczuwalnie zmieniła swój programowy profil. Bardziej otwarty na gatunkową różnorodność lajnap spowodował, że dominująca dotychczas muzyka gitarowa była prezentowana tylko na jednej z czterech scen.

Bez zmian pozostał format festiwalu. Czwartkowy zestaw z dwoma scenami pełnił jedynie rolę „befora”. Festynowa atmosfera odbiła swoje piętno w propozycjach programowych. Z tylko ośmiu wykonawców, wśród których byli m.in. Justice, Flying Lotus, najsolidniej zapowiadał się Run The Jewels. Amerykanie „po trzech godzinach snu” zaprezentowali najważniejsze cechy, którymi charakteryzują się koncerty spod znaku szeroko rozumianego hiphopu. Było dużo przemów, wyliczanek oraz rymowanek, ale również zaskakująco dużo elementów melodyjności i przebojowości spod znaku discorap. Brakowało basu, mocy, a przede wszystkim old-schoolowego uderzenia. Większe wibracje dało się odczuć tylko przy „Oh My Darling Don't Cry”, coverze DJ Shadowa „Nobody Speak”, „Stay Gold” oraz przy „Run the Jewels”. Do rozmachu i energii Wu‐Tang Clan, której uraczyłem kilka lat temu, duo się nawet nie zbliżyło, a z współczesnych „raperów” o wiele lepiej na żywo pokazał się niedawno choćby A$AP Rocky.

Piątkowe zmagania, już na scenie „Kropce” (Palco .), zainaugurował „legendarny” Royal Trux. Po ubiegłorocznym blamażu Neil Michael Hagerty & The Howling Hex, którzy zagrali tylko 26 minut, nie obiecywałem sobie wiele, teoretycznie gorzej już być nie mogło. A jednak! Neil Michael Hagerty wykazuje nadludzką potrzebę samoponiżania i kompromitowania się, a towarzysząca mu, totalnie niedysponowana, wokalistka Jennifer Herrema nie powinna nawet znaleźć się na scenie. Przy założeniu, że Dżułelsi „spali przed występem tylko trzy godziny”, a EL-P obiecał „spalić jointa po powrocie do hotelowego pokoju”, to Rojalsi nie spali już raczej od kilkudziesięciu godzin, a co palili i pili przed i w trakcie koncertu będzie już ich słodką, a raczej gorzką tajemnicą. Herrema najpierw zaczęła coś mamrotać w stylu „kocham drzewa w tym parku”, „bardzo lubię pikniki” (...). Oboje byli w lekkim konflikcie. Hagerty celowo zagłuszał jej bełkot. Z biegiem czasu zakazał jej nawet palić, bronił przed piciem kolejnego drinka. Potem odłączono jej mikrofon. To był istny kabaret. Po dwóch kwadransach „wokalistka” - i tu uwaga – uciekła... Hagerty pobiegł za nią, próbował ją łapać – chwycił ją nawet za bejsbolową grubą kurtkę (w Porto w tym roku na festiwalu były duże upały, odczuwalna temperatura podczas tego występu to około 30 stopni, może się przegrzała?), ale ta niestety wyrwała mu się z rąk i zniknęła za kotarą. Komedia! Hagerty mało co nie stracił zębów. Reszta zespołu solidarnie odłączyła sprzęt, koniec po trzydziestu paru minutach, żenujące.

Całe szczęście po chwili pojawił się już Sleaford Mods. Zrobili swoje, było znakomicie. Jedyną wadą była zbyt wczesna godzina ich wyjścia. Gdy zaczynali wciąż ostro paliło słońce. Nie zmienia to faktu, że było głośno, transowo i bardzo basowo. Genialnie wypadły zwłaszcza „I Can Tell”, „Moptop”, „TCR”, „Jobseeker” oraz „Tweet, Tweet, Tweet”. Mały kłopot techniczny zanotowano tylko przed „Jolly Fucker”, reszta perfekcja. Jason Williamson, poza świetną formą wokalną, tryskał pozytywną energią. Tańczył, opowiadał dowcipy sytuacyjne m.in. o czekających w kolejce do toalety. Nie zabrakło również kąśliwych uwag skierowanych do zarządzających „systemem polityczno-społecznym” kraju o nazwie Anglia. Andrew Fearn w trakcie 50 minut zmieścił czteropaka superbocka. Na zdrowie!

Najlepszym koncertem tegorocznej edycji był jednak Swans. Rozbroili intensywnością, pomysłem na setlistę, ale przede wszystkim nagłośnieniem. 125 minut, 5 utworów, uśmiechnięty od ucha do ucha Michael Gira. Zaczęli od „The Knot”. Wbijające w ziemię potężne drony (trochę szkoda, że już bez Thora Harrisa), obłędne klawiszowe urozmaicenia (Paul Wallfisch, nowy koncertowy członek zespołu kłopoty techniczne zaczął mieć dopiero później), a na koniec przeszywające ciało krzyki Giry. „No pain, no death, no fear, no hate, no time, no now, no suffering” - drugi w kolejności był paraliżujący „Screen Shot”. Potem cudownie powolne budowanie napięcia zakończone w centralny punkcie, czyli fenomenalny „Cloud of Unknowing” oraz rozluźniający w tych okolicznościach „The Man Who Refused to Be Unhappy”. A na koniec najpiękniejszy finał z możliwych czyli „The Glowing Man”. Skrajnie euforyczną okazała się zwłaszcza druga połowa tego 30 minutowego arcydzieła. Mistrzostwo!

Karykaturalnie, tym bardziej na tle Swans, wypadł King Gizzard & The Lizard Wizard. Dwie perkusje, łącznie siedem osób, tylko po co? Kolejny australijski trendy band, brzmiący jak licealna kapela z talent show, rozpoczął od „Rattlesnake”. Liczyłem choćby na solidną kopię Ty Segall and The Muggers, ale nic z tego. Było bez wyrazu, bez mocy, a przede wszystkim bez wokalnego przebicia. To był jeden z większych, ale niezbyt udanych ukłonów ze strony organizatorów dla młodszej, nowej fali publiczności obu Primaver.

Do nieudanych należał również niestety dobór reprezentantów elektroniki. Jej przesadnie melodyjną, przebojową i pozbawioną przestrzeni odmianę przedstawił Nicolas Jaar. Zajawki Depeche Mode + Moderat, dłuższymi momentami popadające w tanie electro oraz techno z jednowymiarowymi wokalami brzmiały dłuższymi fragmentami po prostu banalnie. Elektroniczne menu NOS Primavery wypełnili ponadto: zaliczający ogromną bessę Richie Hawtin oraz Marc Pińol, Mano Le Tough, Bicep. Nie było w czym wybierać. Szkoda.

O tym jak różne mogą być dwa koncerty tego samego zespołu i to na przestrzeni jednego tygodnia pokazał na otwarcie sobotniego wieczoru Wand. Grający prawie 70 minut (w Barcelonie tydzień temu grali tylko 50) kwintet skrócił jammingowe wywody, z którymi przesadzał w stolicy Katalonii. Amerykanie postawili na wyrazistsze piosenkowe formy i to sprawdziło się doskonale. Dynamiczny „Floating Head”, najlepszy z całości, podkręcony „Fire on the Mountain”. Przypominające klimatem pierwsze dokonania Smashing Pumpkins „1000 Days” oraz cover Neila Younga „Cinnamon Girl”. Dobrze, że Cory Hanson szybko wyeliminował kłopot ze zbyt słabym nagłośnieniem mikrofonu. Całość uzupełniona noisowymi elementami była klarowna i bardzo konkretna.

Shellac rozpoczął jak zwykle mocno – tym razem od „Canada” oraz „My Black Ass”. Trio ponownie jak w Barcelonie tydzień wcześniej zagrało dwa nowe utwory. Zwłaszcza ten wolniejszy wypadł ciekawie – może to zapowiedź nowej płyty? Z klasycznego zestawu największym stopniem oddziaływania emanowały „Riding Bikes” oraz „Squirrel Song” i był to bez wątpienia wieczór Steve'a Albiniego, który rozluźniony w pewnym momencie rzucił do techników „by nie dotykali już niczego, bo nareszcie jest idealnie”. I było idealnie. Ciekawostka: Shellac pierwszy raz od bodaj 2013 nie zagrał „Prayer to God”.

Wiele obiecywałem sobie po Death Grips. W zeszłym roku fajne wrażenie wywarli ich naśladowcy z Ho99o9, tak więc mogło być ciekawie. Niestety nie było. Zagłuszona przez automat żywa perkusja. Przesadzona nawijka MC Ride'a, który popadał w rozbudowane plątaniny słowne oraz w dziwaczne gestykulacje zamulała okrutnie. Zero przestrzeni, pauz oraz wyciszeń, po których można by było skontrastować mocą. Brak psychodelii. Ciągły, monotematyczny, jednowymiarowy hałas zlewał się w basowodrumowy jazgot bez ładu i składu. Słowem: słabo.

Niestety, problemy z nagłośnieniem, które w małym wymiarze spotkały Wand oraz Shellac, dały się we znaki także przy okazji genialnych w Barcelonie The Make-Up. Ian Svenonius dawał z siebie wszystko, ale do ideału momentami brakowało naprawdę sporo (zbyt cichy „I Am Pentagon”, niewyraźny „Blue Is Beautiful”, plus efekt rozproszenia dźwięku). Rozemocjonowanego wokalistę nie zawsze odpowiednio wspierali pilnujący publiki stewardzi, a wiedzieli, że będzie w nią wchodził bo były przecież specjalnie przygotowane schody. Wokalista lubiący kontakt z publicznością najdalej zawędrował na 3-4 metr (w BCN bez ograniczeń nawet do 10 metrów). I tak jak na festiwalach preferuję małe miejscówki to The Make-Up, podobnie jak rok temu Savages, całą energię werbalną i niewerbalną oddałby w o wiele większym stopniu na drugiej co do wielkości Super Bock Stage. Trochę szkoda bo całość z założenia miała dość old-schoolowy charakter. Kwartet zapowiedział Todd Trainer z Shellac, nie było takiego ścisku jak tydzień temu, pogoda wręcz wymarzona, pora dnia również. Najlepsze były „Every Baby Cries the Same”, „Walking on the Dune”, „Save Yourself” oraz przedostatni „Wade In The Water”.

Pięć koncertów w jednym miejscu = pięć wtop techników. To trochę za dużo. The Black Angels, wyszli z... 15 minutową obsuwą. Oni jednak swoje odczekali, problemy załatwili, toteż brzmienie było konkretniejsze. Nieco zbyt flegmatyczni na płytach, na żywo prezentowali ciekawą mieszankę Thurstona Moore'a z Thee oh Sees, czyli sympatycznie. Wielowarstwowe, cierpliwe gitarowe granie. Przemyślane budowanie nastroju, liczne repetycje, no i zaskakująco dobry wokal Alexa Maasa. Gdyby Amerykanie skupili się tylko na tych mocniejszych gitarowych partiach oraz na tych, w których słychać w ofensywie klawisze wtedy byłoby łał. Ale na zamkniecie festu jak znalazł (szkoda, że niemal w tym samym czasie na największej estradzie „swój pokaz” demonstrował Aphex Twin – zagłuszył cały teren festiwalu).

Organizatorzy NOS Primavera muszą odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie: czy chcą iść dalej tylko drogą sukcesu komercyjnego, której efektem było w tym roku osiągnięcie rekordowej w historii frekwencji (odpowiednio 27, 30, 29 tysięcy na dzień) czy jednak wolą skupić się na muzyce, na jakości jej odbioru? W tym roku w Parque de Ciudad na ścieżkach do scen kotłowały się nieprzyjemne tłumy, a niektóre koncerty były przeludnione i zbyt ciasne. W trakcie zeszłorocznej edycji każdego dnia było o średnio 3,5 tysiąca ludzi mniej i to było górna granica tej miejscówki (dodam tylko że w 2012 pierwsza edycja zgromadziła w trzy dni 65 tysięcy, podczas gdy edycja 2017 prawie 90 tysięcy!).

Druga sprawa to program festiwalu. Eklektyzm na wzór barcelońskiej Primavery to super pomysł. Szkoda, że w ramach tego hasła organizatorzy przemycili najbardziej znanych i najmniej wymagających przedstawicieli poszczególnych gatunków kosztem eksperymentów oraz mocniejszej muzyki gitarowej. Ograniczyło to całkowicie pole manewru gdy na scenie Kropce były techniczne przerwy (nie było w czym wybierać, na najlepiej nagłośnionej i najmniejszej scenie Pitchfork nie działo się właściwie nic, to samo dotyczy dużej, bardzo dobrze przygotowanej sceny Super Bock).

Reasumując edycję 2017 muzycznie było całkiem nieźle, choć mogłoby być ciekawiej i intensywniej (12 występów w 3 dni festiwalu to zdecydowanie za mało). Organizacja i warunki koncertowe do zdecydowanej poprawki.

[tekst: Dariusz Rybus]

[zdjęcia: Ewelina Kwiatkowska, Dariusz Rybus]

Run The Jewels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Run The Jewels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Run The Jewels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Royal Trux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Royal Trux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Royal Trux [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sleaford Mods [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sleaford Mods [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sleaford Mods [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sleaford Mods [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Sleaford Mods [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Swans [fot. Ewelina Kwiatkowska]
King Gizzard & The Lizard Wizard [fot. Ewelina Kwiatkowska]
King Gizzard & The Lizard Wizard [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Wand [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Wand [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Wand [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Wand [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Wand [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Shellac [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Death Grips [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Death Grips [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Death Grips [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Death Grips [fot. Ewelina Kwiatkowska]
Todd Trainer z Shellac zapowiada The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Make-Up [fot. Dariusz Rybus]
The Make-Up [fot. Dariusz Rybus]
The Black Angels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Black Angels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Black Angels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Black Angels [fot. Ewelina Kwiatkowska]
The Black Angels [fot. Ewelina Kwiatkowska]