W filmie “Lisbon Story” Wima Wendersa jest scena, w której główny bohater, Philip Winter wyjmuje swój ekwipunek dźwiękowca i każe zgadywać zza ściany trójce portugalskich dzieci, jakie dźwięki tworzy. Winter jest imitatorem dźwięku (po angielsku nazywany sound designerem lub foley artist) i za pomocą przedmiotów codziennego użytku tworzy barwny dźwiękowy świat, w tamtej scenie o przygodach samotnego kowboja. Ten fragment przypomniał mi się podczas koncertu-performance Henryka Zastróżnego i Łukasza Jasturbczaka, którzy podczas tegorocznej edycji Sanatorium Dźwięku, na żywo stworzyli ścieżkę dźwiękową do nieistniejącego filmu. Ciężko określić to, co wydarzyło się na scenie Kinoteatru Zdrowie. Nie do końca performance, nie do końca koncert; przede wszystkim było to zobrazowanie tego, jak generowany jest dźwięk. A takich działań na festiwalu było wiele. Niekoniecznie zawsze punkty programu obfitowały w kompozycje, artyści dźwięk tworzyli, w rozmaitej formie. Dopełnieniem był znaczące rozbudowanie programu o sound-art. Czwarta edycja Sanatorium Dźwięku balansowała więc na granicy koncertu, kompozycji, słuchowiska, instalacji czy performance. I to było jej największym atutem, a także niewątpliwym sukcesem.
Pierwszym punktem programu, w którym przyszło mi uczestniczyć był projekt “Saturn 3” Łukasza Szałankiewicza i Adama Donovana, zdominowany przez technologię i możliwości jakie oferuje. Zenial tworzył muzykę bazując na polu elektromagnetycznym - w dwie rzutowane wiązki dźwięku wprowadzał różne przedmioty: telefon, aparaty cyfrowe, urządzenie do masażu, które wpływały na to, co słyszeliśmy. Donovan za pomocą skonstruowanych urządzeń tworzył dla nich rodzaj przekaźnika. Były instrumentami i elementami instalacji jednocześnie. Muzyka była generowana przez urządzenia, ale sterowana przez artystów. Forma nie przytłoczyła treści, wprost przeciwnie - technologia zdominowała brzmienie, pokazała jakie ma możliwości generowania muzyki i jak frapującym jej źródłem może być pole dźwiękowe.
Diametralnie innym koncertem był solowy występ Julii Eckhardt, która zagrała na altówce “Occam IV” Eliane Radigue. Dronowa, pokazująca szerokie spektrum fal dźwiękowych kompozycja, została zagrana przez artystkę w Sali Brehmera. Przeciągłe pociągnięcia smyczkiem po strunach wyłoniły się z ciszy, aby stopniowo narastać i zawłaszczać przestrzeń dźwiękiem. Metamorfozy tekstur dźwiękowych zostały zredukowane do oszczędnego brzmienia instrumentu smyczkowego. Kontemplacyjna i precyzyjnie technicznie wykonana kompozycja, rozwijała się, aby w finale zaniknąć w ciszy, tam samo jak się z niej wyłoniła.
Ciekawym zabiegiem był pomysł na koncert Johna Tilbury’ego i Keitha Rowe, którzy w sali Kinoteatru Zdrowie schowali się na scenie, na środku zostawiając jedynie stolik z zapaloną lampką i pozostawionymi przedmiotami codziennego użytku. Grali tak, jakby tworzyli muzykę do pustego mieszkania, pełnego dźwięków otoczenia, odmianę ambient music, chociaż nie tak cukierkową, pełną muzycznych niuansów na fortepianie albo efektów na gitarze Rowe’a. Ale robili to zbyt długo, przez co koncert trochę przegadali. Także we foyer, do którego się przenieśli (zgodnie z zapowiedzią, która popsuła efekt zaskoczenia), co miałoby większy sens w przypadku akustycznego instrumentarium, kiedy moment przejścia mógłby również być elementem koncertu. Bo przestawienie efektów gitarowych i instrumentu, a potem ponowna gra Rowe’a z Tilburym nic nowego niestety nie wniosły.
Koncerty odbyły się w sali multimedialnej, sali Brehmera, Kinoteatrze, ale też w plenerze. Tam fenomenalnie do geograficznego ukształtowania Sokołowska odniósł się Lucio Capece. Przed rokiem zaprezentował projekt dźwiękowy, czerpiący z odgłosów otoczenia w przestrzeni, w której się odbywa. Teraz praca dedykowana festiwalowi była kilkugodzinną instalacją, której należało słuchać na pontonie w środku stawu przy Willi Róża. Kilkukanałowa instalacja wybrzmiewała w pełni tylko tam. Świetnie zmieniający percepcję pomysł i nietypowe doświadczenie.
Przestrzenie, w których odbywa się festiwal są jednym z jego największych atutów. Sanatorium Dźwięku zawłaszcza kolejne miejsca, czasem trafnie dopasowane do konkretnej muzyki. Gerard Lebik i Ryoko Akama w sali Brehmera stworzyli dźwiękowy performance, wykorzystując przedmioty przyniesione, ale też znalezione w tym miejscu. Akama dzięki wykorzystaniu różnych mikrourządzeń, uderzających w przedmioty, wibrujących, a przez to generujących dźwięki stworzyła szkatułkowe brzęczące brzmienie. Lebik wykorzystał skompresowane powietrze, wydostające się z puszek w formie sprayu. To był koncert, któremu nagłoośnienie nie było nawet potrzebne, w detale wystarczyło się wsłuchać,a le dźwięki silnie rezonowały w starej sanatoryjnej sali. Punktowe generowanie dźwięku sprawiło, że cały czas coś się działo, a duet odkrywał kolejne możliwe formy jego tworzenia. Podobnie z resztą Akama zrobiła za sprawą swojej instalacji “Objects migration 01”, w której małe urządzenia, tworzyły drobne dźwiękowe interwencje - stukania, pocierania i szurania, zmieniając zrujnowaną część budynku sanatorium Grunwald; efekt finalny powstał w połączeniu możliwości obiektów, ich “udźwiękowienia” ale też akustyki miejsca.
Najbardziej white-cube’owa i najmniej sprzyjająca koncertom była sala multimedialna, znajdująca się w odnowionej części dawnego budynku sanatorium. Wielokrotnie sprawiała wrażenie wyzutej z powietrza, ale była niedopracowana akustycznie, kiedy głośny albo basowy dźwięk odbijał się od pustych ścian. Celny był jednak dobór artystów, którzy w takim miejscu dobrze się sprawdzili. Julien Ottavi wytworzył szczelnie domknięte pudło rezonansowe, generując dźwięki o niskich częstotliwościach, utkane w gęstą noise’ową formę. Nie do końca mnie tym przekonał, ale sugestywnie zbudował muzykę w tym pomieszczeniu. Klaus Filip i Noid zaprezentowali koncert bazujący na zjawisku fotofonu - generowali dźwięk za pomocą światła, które przepuszczali przez różnego rodzaju przezroczyste folii, zniekształcające brzmienie brzmienie. Bardziej niż koncert stworzyli swoiste laboratorium narzędzia, którego możliwości badają, otwarcie eksperymentując z formą. Bardziej intrygujące było to, jak tworzą niż to, co tworzą - ciepłe i bardzo ambientowe, zmieniające barwy dźwięki. Byli w tym jednak przekonujący, podobnie jak w instalacji “Photophon”, w sanatoryjnej wieży, w której światło wpływało na dźwięk i sample, umieszczone w projekcie.
Wróćmy do Kinoteatru Zdrowie. Koncert Zastróżnego i Jasturbczaka, o którym napisałem na początku, był składową trzech koncertów kuratorowanych przez Michała Liberę, dedykowanych powiązaniom kina z muzyką. Poza wspomnianą “Muzyką do filmu, którego nie ma” Libera z Barbarą Kingą Majewską stworzył sugestywny spektakl odwołujący się do leczenia w sanatorium odmy płuc. W niedługim spektaklu aktorzy na scenie stworzyli tableau vivant - odtworzyli obraz pacjentów zażywających kuracji górskim powietrzem (które w Sokołowsku miało miejsce przez wiele lat w budynku Grunwald) oraz kobiety (w tej roli Majewska) poddającej się helioterapii - wprowadzaniu za pomocą luster promieni słonecznych do krtani. Sanatoryjne czynności zostały okraszone opowiadaniem Franza Kafki i dźwiękiem, zwracając uwagę na dźwiękowy aspekt chorób układu oddechowego. Wydaje mi się, że nie najlepiej był ten koncert nagłośniony, ale ciekawie wypunktował wątek chorób, możliwych do dalszego eksplorowania w programie festiwalu. Świszczenie i rzężenie odczuwał w płucach pewnie każdy z nas, a przestrzeń Sanatorium Dźwięku jest doskonałym punktem wyjścia do rozwijania wokół nich form dźwiękowych.
Domknięciem tryptyku był monumentalny koncert tria Inconsolable Ghost, którzy stworzyli audiowizualny seans spiritualistyczny. Jilary Jeffrey i Gideon Kiers, niegdyś muzycy The Kilimanjaro Dark Ensemble razem z Zsoltem Sőrés Ahadem stworzyli pełne napięcia widowisko, w którym dźwięk generowany na puzonie, elektronice i altówce nieustannie narastał i obezwładniająco zagarnął przestrzeń kina. Być może był to najbardziej odstający od reszty programu koncert festiwalu, ale w ten konceptualny wieczór wpasował się dobrze. Dronowe i narastające pasma generowane przez instrumenty wzmocnione efektami, budowały kompozycję wciągającą i monumentalną, głośną i potężną; może jedynie trochę za długą.
Dzień później Alfredo Costa Monteiro w kinie pojawił się w południe i o północy. W ciągu dnia muzyczne ścieżki złączył z samplami filmów ze wschodniej i środkowej Europy, tworząc kapitalne słuchowisko “Fragments of an Unfinished Tale (A Cinematic Story)”. Dla mieszkańców Polski z powodu użytych cytatów w wielu miejscach rozpoznawalne, dla uczestników z Zachodu być może bardziej nieoczywiste. Ale ciekawe w jednym i drugim przypadku. W nocy stworzył kilkugodzinny, dronowy performance, bazujący na rezonującym brzmieniu sprężyn. Manipulował obiektami, a jednocześnie brzmieniem, tworząc wyjątkową aurę w środku nocy. Jego celem było pokazanie upływu czasu i narastającego zmęczenia na odbiór muzyki, mi pozostało kilkudziesięciominutowe, ale przekonujące doświadczenie.
Szkoda, że w programie nie pojawiła się Ute Wasserman, jeden z najmocniejszych punktów. Nie przyjechała z powodu kontuzji, o której było wiadomo już podczas tegorocznego Konfrontationen. Tam organizatorzy nie tylko poinformowali o nieobecności artystki, ale szybko wymyślili zastępstwo. W Sokołowsku o odwołaniu koncertu dowiedzieliśmy się w momencie, kiedy powinien był się zacząć. Niewypałem był koncert finałowy Dry Mountain Orchestra, pod przewodnictwem Gerarda Lebika i Keitha Rowe’a. To kontynuacja ubiegłego roku czerpania z partytur innych artystów i wykonywanie ich w specjalnych okolicznościach - tym razem padło na “Edges”, “Stones” i “Sticks” Christiana Wolffa. Dwa z utworów - jak wskazują tytuły - bazowały na brzmieniu wytwarzanym przez uderzanie lub pocieranie kamieniami i patykami. Konceptualny pomysł obalił zbyt szeroki wachlarz muzyków z różnych światów, brak współpracy, a raczej zbiór jednostek, a nadto dźwięki wyłącznie punktowe, rzadko kiedy bardziej rozbudowane. Najsłabszy punkt programu - konceptualne projekty lepiej powierzyć konkretnemu zespołowi albo przynajmniej muzykom, którzy są w stanie lepiej rozwinąć wspólny język, być może bardziej go przepracować, zamiast bazować na przypadkowości. Sztuka dla sztuki na Sanatorium Dźwięku nie sprawdziła się po raz kolejny.
Niedosyt wynagrodziła jednak solidna część sound-artowa, rozsiana po całym mieście. Z jednej strony była to kuratorowana przez Klausa Filipa i Noida “All the things that could possibly be audible”. W programie znalazła się, wspomniana już, bazująca na mikrodźwiękach instalacja Ryoko Akamy czy dwie prace Juliana Ottavi - “Ghost Hunter”, która ożywiała duchy przestrzeni sanatorium i “It lives on a farm” bazująca na przetwornikach piezzo, które zmieniają dźwięk w zależności od procesów zachodzących w glebie (w fantastycznej galerii Jaga!). Kuratorzy przywieźli nawet obiekt z ubiegłorocznej wystawy na Konfrontationen, “We arrived on the dark side of Europe – the tents of Idomeni” Christine Schörkhuber, którą miałem okazję tam widzieć. Namiioty z hasłami uchodźców, którzy dotarli do Idomeni, wibrujące od sygnałów dźwiękowych umieszczonych w środku. Coś co zadziałało w Nickelsdorfie, przez który uchodźcza fala przeszła we wrześniu 2015 roku i był z nią nierozerwalnie związany (wtedy z resztą cała sound artowa wystawa była poświęcona temu zjawisku), w Sokołowsku straciło wydźwięk. Sanatorium Dźwięku zasługuje przede wszystkim na prace site-specific, dedykowane sanatorium, ale i całemu miasteczku. Bliższe temu efektowi były telewizory w różnych miejscach z wyświetlanymi kasetami VHS płyty “Wsie” Bartosza Zaskórskiego (m.in. w wiacie, kawiarni czy przy wejściu do kina) czy projekt radiowy “Sen Wandzi” Marcina Barskiego, który bazował na rozmowach, zapisanych na znalezionych kasetach. Ulokowanie ich w przestrzeniach miasteczka działało na ich korzyść, chociaż ciekawiej byłoby gdyby podczas kolejnych edycji wiązały się tematycznie z miastem, jego historią i znaczeniem.
Sanatorium Dźwięku obfituje w wątki i pomysły, które można rozwijać przez kolejne edycje. Przede wszystkim jest to jednak właśnie festiwal site-specific, umieszczony w okreslonym ekosystemie, ze znaczącą nadbudową historyczną. Wątki muzyczne, lecznicze, przestrzenne, architektoniczne i kuracyjne nasuwają się więc same. To wydarzenie, któ®e anektuje i przekształca na rzecz festiwalu to piękne miasteczko. Wchodzi w różne przestrzenie - znalazłem jeszcze kilka, w których z powodzeniem mogłyby się znaleźć instalacje lub koncerty - narusza tkankę miejsca i nawiązuje z nim dialog. Sanatorium Dźwięku jest katalizatorem pomysłów na instalacje, performance, koncerty czy multimedialne spektakle. Oby tak dalej.
[zdjęcia: Jakub Knera]