Choć koncertowy powrót jednoosobowego Silver Apples był w ostatnich latach całkiem udany, to nowa płyta jest sporym zaskoczeniem. Przecież Simeonowi stuknęło 78 lat, o płytach z lat 90-tych nikt nie pamięta, a koncerty w latach 2010-tych były celebracją przełomowego materiału z lat 1967-1969 (choć to mówię na podstawie koncertu z końca 2011 roku). Silver Apples na zawsze będzie zdefiniowane przez debiut i Contact. Clinging to a Dream tego nie zmieni, ale szczerze mówiąc obawiałem się, że ta płyta będzie gorsza niż jest. Rewolucji nie ma (i dobrze), ale jest charakterystyczna aura Silver Apples. Absolutnie nie jest już ona futurystyczna, wydaje się nawet ciut retro, ale myszką nie trąci. Parę numerów (np. „The Edge Of Wonder”, , „Missin You”, „Nothing Matters”) nawet obroniłoby się w koncertowej setliście obok klasyków, mają w sobie ten urzekający brak grawitacji. W drugiej części płyty, od „Fractal Flow”, Simeon trochę modyfikuje formułę, co czasami wychodzi dość banalnie („Concerto for Monkey and Oscillator”). Oczywiście, z Clinging to a Dream jest jak z „The Force Awakens” – największą frajdę sprawi fanom cieszącym się z powrotu dawnych bohaterów (właściwie bohatera) i gotowych przyjąć różne powtórki z rozrywki jako puszczanie oka do odbiorcy. Dla nowego słuchacza może być to trochę puste. Ale przynajmniej nie ma żadnego Jar-Jar Binksa. Może ten album jest tylko odpryskiem z koncertowej reaktywacji. Pokazuje jednak, że Silver Apples nie jest wyłącznie fenomenem dwóch płyt z lat 60-tych, lecz pomysłem na muzykę, który się broni mimo ponad 40-letniej inkubacji.
[Piotr Lewandowski]