Literacki Nobel dla Boba Dylana miał ten niewątpliwy plus, że rozbudził na chwilę dyskusję na temat wartości słowa w muzyce. Sama, choć dawno wyrosłam z dogmatycznego podejścia spod znaku „piosenka musi posiadać tekst”, często łapię się na tym, że jedno trafne zdanie albo jedna zaskakująca metafora wystarczą, żeby mnie wciągnąć w jakiś utwór. A debiutancki album nowojorskiego kwintetu Pavo Pavo mógłby spokojnie obdzielić takimi bon-motami co najmniej kilka wydawnictw.
Napisałam „debiutancki”, choć o samych muzykach nie można by tego powiedzieć: wszyscy studiowali muzykę, niektórzy grywali u boku tuzów pokroju Johna Zorna, a troje z nich występowało już razem we wcześniejszym projekcie Plume Giant. I to doświadczenie słychać: Young Narrator in the Breakers to płyta pod każdym niemal względem kompletna. Idealnie łączy chamber pop lat 60. i 70., bogate brzmienie analogowych syntezatorów, ciekawe linie basu, piękne harmonie trojga wokalistów i dopracowane w każdym calu aranżacje – całość zachowuje jednak kameralny charakter, stroniąc od bombastyczności Arcade Fire. Najbliższe muzyczne skojarzenia to The Russian Futurists, The Flaming Lips sprzed dekady, a miejscami nawet bardziej marzycielska wersja Beach House – ich kolegów z wytwórni Bella Union. Moje najżywsze skojarzenia wykraczają jednak poza muzykę: piosenki Pavo Pavo mogłyby spokojnie posłużyć za soundtrack do któregoś z filmów Woody’ego Allena (jest tu nawet utwór zatytułowany „Annie Hall”) albo do obrazów Edwarda Hoppera. Zwłaszcza te ostatnie przenika podobny rodzaj melancholii, nostalgii i poczucia zawieszenia w czasie, które słychać na całym albumie. Retrofuturyzm – ten pozorny oksymoron chyba najlepiej podsumowuje twórczość Pavo Pavo. W jednym z wywiadów wyczytałam, że „chcą wyglądać i brzmieć jak muzyka pop przyszłości, tyle że nagrana przez ludzi z lat 70.”. Pociąga mnie tego rodzaju eskapizm; w taką przyszłość patrzyłabym bez strachu.
Ulubiony cytat (bardzo na czasie): „in the smog your perfume / is the elephant in the room”.
[Ola Szkudłapska]