Jeżeli w 2015 roku najbardziej ambitny, pasjonujący, przepełniony pomysłami album hiphopowy nagrał Kendrick Lamar, to ubiegły rok należał pod tym względem do kilka lat starszego Danny’ego Browna. Wydana w Warp Records Atrocity Exhibition to płyta kompletna i jak dotąd bez wątpienia najdoskonalsze wydawnictwo ekscentrycznego rapera z Detroit.
Po dwóch bardzo dobrych, świeżych, choć niepozbawionych drobnych wad albumach – mało selektywnym XXX i dość chaotycznym Old – Brown w końcu dojrzał. Atrocity Exhibition to rodzaj auto-wiwisekcji, podczas której wyobraźnia i zacięcie eksperymentatorskie idą w parze ze znakomitym, jedynym w swoim rodzaju schizofrenicznym flow oraz różnorodną, złożoną, acz koherentną produkcją (Paul White – wielkie brawa). Przez lekko ponad trzy kwadranse, na przestrzeni 15 utworów Danny Brown rozlicza się z mroczną przeszłością, naznaczoną wszelakimi używkami i rozmaitymi ekscesami, jednak nie robi tego w sposób banalny, stricte konfesyjny lub (o zgrozo) mentorski, idzie dalej – tworzy kolekcję intensywnych mini-opowiastek, rodzaj tytułowej wystawy kuriozów (słownych i muzycznych). To kalejdoskopowe ujęcie przypomina dziwacznie posklejany strumień świadomości, w którym Brown po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem krótkiej, esencjonalnej formy. I w tym miejscu mógłbym wymieniać w zasadzie po kolei każdy z utworów, ale ograniczę się do aktualnie trzech ulubionych, stosunkowo reprezentatywnych dla całości – prowokacyjne, zarapowane niskim, „normalnym” głosem „Tell Me What I Don’t Know”; „Ain’t it Funny” - naspeedowane, sarkastyczne, idealnie zgrane z jazzującym bitem; „Dance In The Water” - energetyczna mantra na afrykańsko brzmiącym samplu. Wyzywające, najdłuższe „Really Doe” to właściwie osobna historia, utwór, który najprawdopodobniej zapisze się trwale w najnowszej historii gatunku, jako jeden z emblematycznych przykładów „featuringów doskonałych”.
Atrocity Exhibition jest przykładem muzycznej osobliwości, od której ciężko się uwolnić. Niewielu płyt słuchałem w 2016 roku częściej. I gdyby tylko zawartość nie była aż tak specyficzna i bezkompromisowa, to zasadna byłaby etykieta „modern classic”. Może za parę lat, na razie Danny Brown jest wciąż nowatorem, a nie klasykiem, którym, mam nadzieję, jeszcze długo nie zostanie. Niemniej poprzeczkę zawiesił sobie bardzo wysoko.
[Krzysztof Wójcik]