Po kilku latach posuchy w krajowej muzyce gitarowej obserwujemy chyba pewien renesans tego typu twórczości. Na dodatek, nie dokonuje się on w ramach dużych wytwórni, lecz śmiało i odważnie wkracza na salony wraz z kolejnymi zespołami starającymi się wziąć sprawy w swoje własne ręce. Do najciekawszych pozycji ostatniego roku z pewnością należy wydany przez European Recordings album grupy Blue Raincoat. Muzycy imponują świadomością brzmienia i stylu, który chcą osiągnąć, łącząc umiejętnie energię z nostalgią i spokojem. Recenzję ich płyty możecie przeczytać w czwartym numerze Popupa. Teraz przyszedł czas na wywiad, jakiego udzielił nam Marcin Lokś, gitarzysta zespołu.
Czy mógłbyś przedstawić krótko historię zespołu? Powiedz kiedy zaczęliście działać i czy braliście wcześniej udział w innych przedsięwzięciach muzycznych?
Jako Blue Raincoat gramy od roku 1997, przy czym w pierwotnym składzie jedynie ja i bębniarz mieliśmy doświadczenie z występowania w innych zespołach. Graliśmy na przykład w Stephans, zespół ten jest jeszcze tu i ówdzie kojarzony. Początkowo Blue Raincoat miał być odskocznią od macierzystych zespołów, ale przyszłość pokazała, że się myliliśmy. Wszystko przybrało poważniejsze oblicze, niż początkowo zakładaliśmy. Później, gdy nastąpiła zmiana perkusisty i pojawiła się okazja wydania płyty, nasza działalność nabrała całkiem innego charakteru i Blue Raincoat stał się dla nas priorytetem. Jeżeli ktoś jest szerzej zainteresowany przebiegiem naszej kariery, zmianami personalnymi i tego typu szczegółami, zapraszam na naszą stronę internetową.
Czy wszyscy muzycy Blue Raincoat pochodzą z Wołowa?
Nie, perkusista Krystian pochodzi z Ostrzeszowa, czyli miasta odległego o około 100 kilometrów.
Czy mieszkając w tak niedużej miejscowości nie borykaliście się z problemami technicznymi, chociażby ze znalezieniem odpowiedniego miejsca na próby? Czasami zespół jest skazany na korzystanie z usług domu kultury, a te instytucje nie zawsze oferują dobre warunki i atmosferę.
Nigdy nie mieliśmy kłopotów z przeprowadzeniem prób, ze znalezieniem dla siebie spokojnej niszy, gdzie moglibyśmy grać. W Wołowie działało prężne środowisko, potrafiono zadbać o sprawy, o które pytasz. Zaczęło się od zakupu wagonu kolejowego, który przerobiono na salę prób, następnie przyszedł czas na wynajęcie lokalu. W nim oprócz prób odbyło się kilkadziesiąt koncertów. W tych miejscach, noszących nawet swoje lokalne nazwy, graliśmy także jako Stephans. Oba te miejsca miały charakter centrów kulturotwórczych, a zarazem towarzyskich. Obecnie rzeczywiście gramy w domu kultury, ale to dlatego, że ja tam pracuję i tak jest po prostu wygodniej.
Jak długo trwała działalność zespołu, zanim podjęliście decyzję o zarejestrowaniu jakiegoś materiału, nagraniu płyty?
Debiutancka płyta, chociaż może raczej nie powinno się o niej tak mówić, wszak ukazała się tylko na kasecie, została nagrana we wrocławskim studiu Tuba, mieszczącym się w Polskim Radio. Miało to miejsce bodajże w roku 2000. W tym samym studiu nagraliśmy zresztą też "Small town addiction". Bardzo pasuje nam panująca tam atmosfera i przede wszystkim akustyka. Są to stare niemieckie pomieszczenia, budowane specjalnie pod studio, więc naprawdę fajnie tam słychać, co się gra.
'Small town addiction' ukazało się nakładem European Records małej polskiej wytwórni. W jaki sposób nawiązaliście z nią kontakt, czy mieliście jakieś inne opcje na wydanie drugiej płyty?
Właściwie, to sprawę rozstrzygnął przypadek. Artur, szef Europeans, odnalazł nas w sieci, przesłuchał udostępnione na naszej stronie kawałki i spodobało mu się na tyle, że zaproponował nam wydanie płyty. Trwaliśmy wtedy niejako w zawieszeniu, ale rysująca się możliwość zmotywowała nas do pracy - zmieniliśmy perkusistę i w osiem miesięcy przygotowaliśmy materiał na album.
Jak wygląda współpraca z tą wytwórnią? Z tego co się orientuję, jest ona niezależna, ale wyróżnia się od innych polskich niezależnych labeli tym, że nie zajmuje się punkrockiem. Czy możesz przybliżyć, na jakich zasadach przebiega wasza kooperacja, czy wytwórnia jest zaangażowana w funkcjonowanie kapeli w sposób wykraczający poza zwykłe wydanie płyty?
Szczerze mówiąc nie wiem, jak wygląda to w przypadku punkowych wytwórni, nie miałem z nimi styczności, ale podejrzewam, że ich funkcjonowanie wygląda podobnie. Różnica polega zapewne na tym, że Artur kontaktuje się wieloma oficjalnymi źródłami i mediami, z definicji omijanymi przez punkowców. Współpraca układa się jak najbardziej w porządku. Z jednej strony zdajemy sobie sprawę z ograniczonych możliwości takiej jednoosobowej instytucji, jaką jest Europeans, z drugiej jednak fajnie jest mieć wydawcę pasjonata, a nie ubranego w garnitur biznesmena. Poza tym, pomaga nam w organizowaniu koncertów, zajął się produkcją koszulek. To są niby drobne sprawy, ale naprawdę pomocne. No i dzięki niemu napisali o nas w "Przekroju", co sobie cenimy, było to dużą promocją zespołu.
Nasuwa mi się jedno ewidentne pytanie. Jak nawiązaliście kontakt z Jackiem Endino? Czy możesz opowiedzieć o współpracy z tym prawie legendarnym producentem? Ciekawi mnie także, w jak dużym stopniu jakość "Small town addiuction" jest jego zasługą, ile on wniósł. Czy bez udziału Jacka ta płyta brzmiałaby namacalnie gorzej?
Nawiązanie znajomości z Jackiem Endino nie stanowiło wielkiego problemu. Napisałem do niego mejla z pytaniem, czy zrobi mastering płyty i tyle. Wcześniej miałem z nim sporadyczny kontakt z racji tego, że jest on producentem Rein Sanction - kapeli należącej do moich ulubionych. Jestem bardzo zadowolony z jego pracy. Wcześniej mieliśmy też próbki masteringu zrobionego w innym miejscu w Polsce i różnica w brzmieniu była znaczna, wiadomo na czyją korzyść. Co więcej, Endino po prostu czuje taką muzykę, więc zamiast marnować czas na tłumaczenie, o co nam chodzi, postanowiliśmy skorzystać z jego usług. Szczególnie, że koszty w obu przypadkach były zbliżone.
Jak z perspektywy kilku miesięcy oceniasz sukces komercyjny "Small town addiction"? W jakim nakładzie ukazała się ta płyta i czy sprzedaż spełnia wasze oczekiwania?
Nie mieliśmy specjalnych oczekiwań co do wolumenu sprzedaży. Najpierw nagraliśmy album, teraz promujemy go koncertami i to się liczy, to możemy zrobić. Mam świadomość, że spora cześć publikacji i recenzji ukazała się dlatego, że Endino zrobił mastering. To nam pomogło, jest to zewnętrzna korzyść ze współpracy z nim, której szczerze mówiąc się spodziewaliśmy. Mimo tego, nie wydaje mi się, żeby oprócz zwiększenia uwagi poświęcanej nam przez prasę, przełożyło się to na sprzedaż albumu. Nakład płyty wynosił bowiem 500 sztuk, z czego sprzedało się do tej pory około połowy i jest to taki niezależny standard. Jeszcze wracając do sprawy Endino i oddziaływania jego nazwiska na "promocję" zespołu. Otóż nie chciałbym aby jego wkład był przeceniany. Jest dużo prawdy w tym, co ktoś nam kiedyś na ten temat powiedział: "jak byście grali do dupy - Endino nie tknąłby palcem".
Zagraliście ostatnio trasę pod hasłem "prowincja" odwiedzając metropolie w stylu Pieńska i Krotoszyna, natomiast w Warszawie na przykład jeszcze was nie było. Skąd pomysł na takie wojaże, czy wasza muzyka jest znana w tych miejscach, czy odbiór był w porządku?
Wiesz, ta nazwa była raczej dla żartu, graliśmy też we Wrocławiu i Poznaniu, które przecież za prowincję uznać nie można. Poza tym trasa była rozciągnięta w czasie, więc objęcie jej jedną nazwą było dowcipem, tacy z nas żartownisie. A co do odbioru, to w tych małych miejscowościach gra się nieco inaczej, ale do generalizacji nie ma podstaw. Przed nami jeszcze podbój innych państw, do tej pory za granicą nie graliśmy.
Odwołując się do tytuły waszej ostatniej płyty, czy uzależnienie od małego miasta jest już na tyle silne, że nie zamierzacie w przyszłości opuszczać Wołowa na rzecz większego ośrodka, gdzie mielibyście większe możliwości, chociażby organizacyjno- promocyjne i więcej kontaktów?
Nie wiem, jak inni członkowie zespołu, ale ja na pewno w najbliższym czasie nigdzie się nie ruszam, ponieważ bardzo mi się w Wołowie podoba. Co do naszego uzależnienia, to nie robimy z siebie lokalnych patriotów, ale jesteśmy przeciwko biadoleniu tych wszystkich ludzi z małych miast, że nic się nie da w nich zrobić, niczym zająć. Może zabrzmi, to idealistycznie, ale zawsze można zagospodarować swój czas i otoczenie, jeżeli się po prostu chce. Coś o tym wiemy. Najłatwiej jest jednak narzekać i z tym się zgodzić nie możemy.
Jakie są wasze plany na najbliższe miesiące?
W czasie wakacji planujemy przetestować nowego gitarzystę, więc być może uda nam rozszerzyć skład. Chcemy też przygotować nowy materiał - to główne zadanie, a po wakacjach przyjdzie czas na koncerty.
Czy poszerzenie składu jest zapowiedzią zmiany brzmienia? Czy dysponujecie już jakimiś utworami, które wyznaczałyby nowy kierunek waszej muzyki?
Zdecydowanie zmierzamy do zmiany brzmienia, chcemy grać prościej, ale precyzyjnych założeń nie sformułowaliśmy. Liczymy na to, że ewolucja przebiegnie naturalnie, ponieważ zmieniamy sposób pracy nad utworami. Dotychczas tworzone były one przeważnie w domu a podczas prób do przygotowanych motywów doklejane były dalsze pomysły. W efekcie powstawała pewnego rodzaju układanka, co sprawiało, że czasem tych patentów było w utworach sporo, brakowało im więc spójności, zanikał klimat. Teraz chcemy, żeby piosenki wyłaniały się z jammowania, wspólnej improwizacji oraz by bazowały na jednym pomyśle wspólnie rozwiniętym w kompozycje. Tak ma wyglądać następny album. Dlatego, mimo, że posiadamy trzy nowe kawałki grane przez nas na koncertach, nie znajdą się one na kolejnej płycie, ponieważ stylistycznie tkwią w starym materiale. Być może wydamy je jako epkę , bowiem w zanadrzu mamy jeszcze jeden utwór, który nie został zarejestrowany podczas nagrywania "Small town addiction". Nie ukrywam, ciągnie się on za nami parę lat i osobiście bardzo go lubię. Jeśli uda się go zrealizować w takiej postaci jaki mamy zamysł - czyli z użyciem fortepianu - będzie bardzo dobrze.
Jak oceniasz obecną kondycję muzyki gitarowej, w Polsce i nie tylko?
W tym momencie granie gitarowe znajduje się w odwrocie, ale powoli odczuwam jego stopniowy powrót do łask. Jest to zauważalne nawet na przykładzie polskiego radia, gdzie można usłyszeć dość często takie zespoły jak eM i Coma. Wydaje mi się jednak, że mają one dość mocne wsparcie w mediach. Generalnie w klubach i na koncertach jest nadal kiepsko, ludzie nie mają wyrobionego nawyku odkrywania nowej muzyki, idą na koncert zazwyczaj gdy już znają zespół. Do rzadkości należą spontaniczne wyjścia na koncerty kapel, których ludzie wcześniej nie słyszeli w radiu, a szkoda. Cieszy mnie natomiast fakt, że coraz więcej pojawia się gitarowych zespołów grających na niezłym poziomie, interesujących. Wspomnę chociażby Plum, Lost Road, Let the Boy Decide, Brzask, Noisesession, Charlie Sleeps, Hariasen czy Searching for a Calm. Wydaje mi się, że na zachodzie nie miałyby one problemu ze znalezieniem wydawcy.
A jakie płyty mające się ukazać w najbliższych miesiącach mógłbyś polecić?
Nie mogę wypowiadać się w imieniu całego zespołu, mnie osobiście intryguje nowy album Plum, zespołu ze Stargardu Szczecińskiego. Słyszałem już kilka nagrań i zrobiły na mnie duże wrażenie. No i cały czas czekam na nowe nagrania Rein Sanction - chociaż tak naprawdę nikt nie wie czy oni nadal grają, pewnie oni sami też nie - oraz liczę na to, że parę niezłych kapel się reaktywuje, ale to tylko takie moje życzenia, ponieważ ich muzycy już sa na innym etapie rozwoju muzycznego. Mam tu na myśli zespoły pokroju Hoover, Crownhate Ruin czy June Of 44, których członkowie penetrują obecnie rejony okołojazzowe, ale dla mnie te wymienione formacje to kwintesencja grania gitarowego. Przyznam, że coraz mniej śledzę dokonania nowych zespołów. Bardziej oglądam się wstecz i kapel z początków lat 90-tych wciąż słucham z większym entuzjazmem niż tych które teraz debiutują.
[Piotr Lewandowski]