polecamy
Podziel się: twitterwykopblipfacebookdelicious
 Dour festival 2004 - relacja


Dour festival 2004 - relacja

Senser [fot. Piotr Lewandowski]
Explosions in the Sky [fot. Piotr Lewandowski]
Senor Coconut [fot. Mikołaj Pasiński]
Rjd2 [fot. Mikołaj Pasiński]
Karate [fot. Piotr Lewandowski]
Robotobibok [fot. Piotr Lewandowski]
Robotobibok [fot. Piotr Lewandowski]
Velma [fot. Mikołaj Pasiński]
Velma [fot. Mikołaj Pasiński]
Velma [fot. Mikołaj Pasiński]
l'Enfance Rouge [fot. Mikołaj Pasiński]
l'Enfance Rouge [fot. Mikołaj Pasiński]
To Rococo Rot [fot. Mikołaj Pasiński]
!!! [fot. Mikołaj Pasiński]
Part Chimp [fot. Piotr Lewandowski]
Matthew Herbert [fot. Mikołaj Pasiński]
Dani Siciliano [fot. Mikołaj Pasiński]
The Pharcyde [fot. Piotr Lewandowski]
Quannum DJs [fot. Piotr Lewandowski]
Busetti [fot. Mikołaj Pasiński]
Lali Puna [fot. Mikołaj Pasiński]

Pomiędzy piętnastym a osiemnastym lipca odbyła się kolejna, szesnasta już edycja festiwalu w Dour, noszącego wiele mówiącą i zasłużoną nazwę "Belgian Alernative Music Event". Przez cztery dni muzyka dobiegała z każdego prawie kąta festiwalowego terenu, na którym umieszczono tradycyjnie już dwie duże, otwarte sceny i cztery namioty. Organizatorzy zadbali, by zaprezentować możliwie szerokie spektrum współczesnej muzyki, cierpiącej na tę przypadłość, iż nie hula ona po listach przebojów i nie wywołuje dreszczy emocji wśród dyrektorów programowych większości stacji radiowych i telewizyjnych. W porównaniu do poprzedniej edycji, bez wątpienia mniej było gwiazd muzyki gitarowej, więcej natomiast pojawiło się elektroniki i hip-hopu. Szczególnie w kwestii elektroniki festiwal dopięto na ostatni guzik, choć mnie uderzył nadmiar rytmów stricte tanecznych, chwilami nawet tandetnych. Co do hip-hopu i dokonań didżejskich było jednak wspaniale. Jak zwykle sporo było reggae i ska, które cieszą się wśród francuskojęzycznych Europejczyków olbrzymią popularnością. A oprócz tego pojawili się nawet hard-core'owcy, muzyka latynoska, i sporo klimatów okołojazzowych. Do tych należy też zaliczyć pierwszego w historii gościa z Polski, czyli grupę Robotobibok. Tak więc na Last Arena, Red Frequency Stage, La Petite Maison Dans La Prairie, Eclectic Dance Hall, Magic Tent i Club Cirquit Marquee działo się sporo i czasami nawet groziło ryzyko kolizji ciekawych wydarzeń. Jak co roku, zobaczyliśmy zarówno występy renomowanych i wyczekiwanych wykonawców, jak i artystów kompletnie nieznanych, a rewelacyjnych. Wywiady z kilkoma z nich możecie przeczytać już w tym numerze. Miłej lektury, mamy nadzieję, że teksty i zdjęcia przekażą wam choć część panującej w Dour atmosfery. I zapraszamy za rok.

Sleeppers

    Koncert francuskiego Sleeppers otwierał dla mnie tegoroczny festiwal w Dour. Miał on miejsce w Magic Tent o siedemnastej w czwartek, traktowałem go trochę jako support przed Senser. Była to jednak muzyka odmienna, konsekwentnie trzymająca się gitarowej stylistyki. Sleeppers okazało się być triem stawiającym w swoim graniu na agresję, napastliwość i żelazną konsekwencję motorycznych riffów. Wokale także były głównie ostre i wrzeszczące, żaden ze śpiewających muzyków nie silił się na wyszukane melodie, lecz starał się wzmocnić ostre oblicze zespołu. Wychwyciłem dwa rodzaje kompozycji. Część stanowiły krótkie kawałki na pogranicza punkrocka i ciężko brzmiących kapel z Dischordu, czyli waszyngtońskiego hard-core'a, część natomiast była długa, rozbudowana i ewidentnie kojarząca się z wczesnym Toolem albo Quicksand. Elementem łączącym obie stylistyki było dla mnie Fugazi. Jeżeli więc ktoś tęskni za taką stylistyką, może po Sleeppers sięgnąć w ciemno, ponieważ kolesie autentycznie czuli tę muzykę i potrafili wycisnąć z niej wiele, nie dokonując jednak żadnych rewolucji. Wszystko był jak najbardziej na miejscu - motoryczne linie gitary, bębniący gęsto bas, perkusja utrzymująca całość w ryzach i konsekwentnie ciągnąca wszystko do przodu. Co by nie zamęczyć słuchaczy łomotem, panowie raz po raz zwalniali by oddać się nawarstwianiu napięcia za pomocą połączenia gęstej perkusji i gitarowych pisków, co znowu przywołuje na myśl toolowe pomysły. Niemniej jednak źródła inspiracji przemykały po mojej głowie jedynie sporadycznie, ponieważ muzyka zagrana była z dużym polotem, szczerze. A że całość nagłośniono pierwszorzędnie, więc z przyjemnością słuchałem tego ciężkiego grania. Taka muzyka nie szaleje obecnie na listach przebojów, więc tym milej było zobaczyć zespół eksplorujący nieco zapomniane strefy gitarowego łojenia. Sleeppers udowodnili, że warto trzymać się swojej własnej wizji i starać się robić to jak najlepiej, a wtedy autentycznością przekazu i dopracowaniem całości można pozyskać słuchaczy i uszczęśliwić nie tylko siebie, ale też i innych. Ostatni raz tak solidny koncert w tej stylistyce widziałem chyba rok temu w Dour. Po tak obiecującym początku pozostało oczekiwać pojawienia się Sensera.

Senser

Koncert Sensera był bez wątpienia największym wydarzeniem gitarowym pierwszego dnia festiwalu, zdominowanego przez granie elektroniczne. Zachodziłem w głowę, czy po kilku latach przerwy ten zespół będzie w stanie obronić się swoją muzyką, czy mimo upływu lat zachowa energię konieczną do nadania swojej twórczości siły i wyrazu. Nowa płyta "SCHEMAtic" sugerowała, że tak będzie i nie tylko ja byłem tego zdania, ponieważ Magic Tent wypełniony był po brzegi. Na scenie pojawił się typowy skład rockowy z jedną gitarą, natomiast DJ zainstalował się nieco z boku, obok głośników. Ponieważ godzina była wczesna - osiemnasta czterdzieści - więc o żadnych spektakularnych wejściach nie było mowy, muzycy po prostu wkroczyli na scenę, przywitali się i zaczęli trochę zaskakująco od Return to Zombie Island, dość wolnego utworu pochodzącego z ostatniej płyty. Kto oczekiwał punkowego ataku od pierwszych chwil, mógł być zdziwiony tym spokojnym powitaniem damskich wokaliz i samplowanych melodii, wzmocnionych po chwili gitrowym riffem. Odegrało ono jednak rolę rozgrzewki, w czasie której niewysoki wokalista Heitham i dość ekspresyjnie zachowująca się wokalistka Kerstin mogli wczuć się w nastrój koncertu. Po gorącej owacji fanów, wśród których większość pamiętała czasy fantastycznego debiutu Sensera sprzed dziesięciu lat, przyszedł czas na zaspokojenie ich oczekiwań. Długie intro zagrane z dubowym zacięciem przez gitarzystę wprowadziło nas w States of Mind. Nic dziwnego, że publika oszalała, ponieważ wykonanie było świeże i agresywne, w ogóle nie można było odczuć, że ta kompozycja liczy sobie już ponad dekadę. Wszystko było jak należy, ostre riffy, dubowe zwolnienia, zagrywki didżeja i wokalne partie obojga wokalistów. Za chwilę otrzymaliśmy kolejny cios, czyli No Comply. Początkowo spokojny Heitham szalał już po całej scenie, z pasją wyrzucając z siebie wściekły tekst. Jego agresja była równoważona przez Kerstin, emanującej ze sceny kobiecym pierwiastkiem.

Grunt, że muzycznie było rewelacyjnie, wokaliści zgrywali się pierwszorzędnie, a brzmienie było mocne i soczyste. Za chwilę dostaliśmy porcję nowego materiału. Najpierw wolniejszy Silentby z zaśpiewami w Toolowym duchu, potem taneczny Formula Milk a następnie Bulletprof, będący według mnie żelaznym kandydatem na przebój. Wszystkie trzy zagrane rewelacyjnie, mocno i dynamicznie, nic więc dziwnego, że pod sceną powstała kotłowanina bawiących się ludzi. Oprócz porywających gitarowych riffów i wściekłego rapu, znalazło się też miejsce na melodie i zaśpiewy, głównie w wykonaniu Kerstin. Kolejny kawałek wywołał natomiast istne szaleństwo - przy Age of Panic znalazłem się w muzycznej ekstazie nasyconej rewolucyjnym nastrojem. Wtedy poczułem w pełni, jak dobrze się stało, że Senser się reaktywował - nie dość, że nagrał dobry nowy album, to jeszcze odnalazł się ponownie w starych kompozycjach. Po takim ukłonie w stronę wiernych fanów usłyszeliśmy totalnie punkowe Crucible i Bomb Factories ze świetnie zagranym wytłumieniem w refrenie. Na scenie kompletne zaangażowanie w muzykę, w którym prym wiedli Heitham - miotający się i wypluwający z siebie słowa w karabinowy sposób - oraz także dynamiczna Kerstin. Akurat gdy zastanawiałem się, czy Senser zagra coś z "Asylum", płyty nagranej bez udziału wokalisty, rozbrzmiał Charming Demons, w którym pole do popisu otrzymała Kerstin. Kolejnym numerem był Brunt, ewidentnie wskazujący na zbliżający się koniec koncertu, podczas którego usłyszeliśmy sporo rewelacyjnej muzyki łączącej punk, hip-hop i klimaty elektroniczno-dubowe.

Muzycy przezornie zagrali do jednak na kilka minut przed upłynięciem należnego im czasu, więc mogli na gromkie owacje zareagować powrotem na scenę. Na bisa zagrali 101 Infoburner i Eject, przy którym znowu kręciła się łza w oku, bowiem wielu zapewne nie wierzyło, że jeszcze kiedyś usłyszy na żywo ten utwór. A nie dość, że został on wspaniale zagrany, to dodatkowo można było chłonąć energię płynącą ze sceny. Po tak potężnym zwieńczeniu zespół mógł ją opuścić z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Jeżeli ktoś wątpi w sensowność reaktywacji Sensera, to zapewne nie słyszał nowej płyty, a już z pewnością nie widział ich na żywo. Koncert przekonał mnie, że muzycy nie są muzycznymi dinozaurami, lecz emanują wściekłą energią. A że całość doprawiona jest solidnymi tekstami i przekazem, więc występ był naprawdę inspirujący. Szkoda tylko, że przemawiający do publiczności Heitham zna francuski, bowiem nic nie mogłem zrozumieć z jego tyrad. Pozostaje mieć nadzieję, że Senser zawita kiedyś do Polski, z chęcią powtórzę to doświadczenie, bowiem koncert był rewelacyjny. Niestety tego dnia w Magic Tent nie działo się już nic ciekawego, więc przeniosłem się na Red Frequency Stage, co by zobaczyć !!! (chk chk chk).

!!! (chk chk chk)

Amerykańska formacja !!! (chk chk chk) nazwała się w tak specyficzny sposób podobno po to, by w nazwie wyrazić entuzjazm i pociąg do grania muzyki oraz bijący z nich pęd do przewracania kanonów do góry nogami i porywania ludzi do zabawy. Coś w tym musi być, ponieważ oglądając ich na żywo czuło się, że głównym zamiarem muzyków było zapewnienie zabawy sobie i fanom, bez zbytnich ceregieli oraz filozofii. Dopóki się dobrze bawimy, wszystko jest w porządku. I trzeba przyznać, że ośmiu muzyków szalało na scenie porywając za sobą zebranych. Tak rozbudowany skład - przecież osiem osób to cała drużyna koszykówki z solidną ławką rezerwowych - może umożliwić wygenerowanie prawie barokowego brzmienia, ale w tym przypadku mamy do czynienia raczej z grupą przyjaciół wspólnie bawiących się muzyką. Na !!! (chk chk chk) składało się dwóch gitarzystów, basista, perkusista, bębniarz, sekcja dęta, dżentelmen odpowiedzialny za elektroniczne bity, oraz główna atrakcja sceniczna, czyli wokalista. Co do tego, czy wokalista jest naprawdę taką atrakcją, zdania były podzielone, ale o tym zaraz. Gdy dotarłem pod scenę, z głośników dobiegał house'owy rytm i nie mogłem pojąć, jak taka czereda może wydawać z siebie tak mało brzmienia. Po chwili jednak było już lepiej. Pozostał taneczny i prosty rytm, ale dołączyły do niego inne instrumenty, wśród których rolę głównego medium melodii pełniły dęciaki oraz chwilami gitara.

Tak właściwie, gdyby odłączyć sampler i ograniczyć tę muzykę do żywych instrumentów, otrzymalibyśmy połączenie punkrocka a la The Clash i funku z lat siedemdziesiątych. Skoro jednak mamy dwudziesty pierwszy wiek, możemy napawać się eklektyzmem i ponadczasowymi kolażami. W ten sposób !!! (chk chk chk) uzyskało dość intrygujący efekt, ponieważ ich muzyka, stricte taneczna i pozbawiona głębszych ambicji, doskonale spełniała właśnie taką rolę, wciągając do zabawy i podrygiwań. Z jednym tylko zastrzeżeniem - już z płyty lepiej trafiało to do mnie w momentach instrumentalnych, natomiast gdy pojawiał się wokal, pozytywne wrażenie słabło. Na żywo ten efekt był o stokroć silniejszy. Wokalista był, powiedzmy sobie, charyzmatyczny - jego sceniczne zachowanie i sposób śpiewu były kompletnie przeerotyzowane. Wił się po scenie, tańczył smerając się po brzuchu. Nie omieszkał prezentować swoich wdzięków, a jego sposób poruszania się po scenie miał swoje źródło w ruchach kopulacyjnych. Żeby wam bardziej unaocznić jak to wyglądało, powiem, że zdecydowanie nie była to seksualność hetero. Czasami wspomagał go wokalnie saksofonista wystrojony w różową koszulkę, którego dokonania ograniczały się do jęków, westchnień i mruczenia. Gdy to takiego akompaniamentu lider kapeli zaprezentował taniec na rurze, zaczęło mnie to męczyć.

Nie wymagam, żeby chłopaki byli śmiertelnie poważni grając tak rozrywkową muzykę, ale ich image sprawiający wrażenie przerostu formy nad treścią, był po prostu męczący. Za dużo w tym było gwiazdorstwa wokalisty. A poza tym, jeżeli zaakceptuje się tę stylistykę, całość zagrana była pierwszorzędnie i jest według mnie naprawdę ciekawą i oryginalną muzyką taneczną. Muzycy potrafią ożywić klimaty, którymi się inspirują i przetworzyć je tak, by zainteresować współczesnego słuchacza. A co do anegdoty o pochodzeniu ich nazwy, jestem skłonny uwierzyć w jej prawdziwość, ponieważ entuzjazm, witalność i energia bijąca ze sceny były wyczuwalne gołym okiem i uchem. Po takim relaksie i chwili niezobowiązującej zabawy, wybrałem się zobaczyć set grającego w La Petite Maison Dans La Prairie Matthew Herberta.

Matthew Herbert dj set

Bądź co bądź, Matthew Herbert jest muzykiem niezwykle wszechstronnym, radzi sobie świetnie zarówno jako producent, didżej a ostatnio nawet z big bandem, przy czym jego znakiem rozpoznawczym jest tworzenie muzyki z najbardziej cudacznych i zadziwiających sampli i dźwięków. Ale i house potrafi zagrać, tak bowiem należy określić muzykę prezentowaną przez niego przez dziewięćdziesiąt minut w Dour. Mnie ciężko określić, czy w sferze house'owej rytmiki był oryginalny i czy wyróżniał się od innych didżejów. Nie wiem czy w sferze samego rytmu jest to w ogóle możliwe. Co do pozostałych sampli, to i owszem, było one początkowo zaskakujące i dziwne, czym Herbert odcinał się od tumultu innych didżejów. Jednak docenić to mogli chyba koneserzy takiej muzyki. Bawiącemu się tłumowi było raczej obojętne skąd pochodzą używane sample, a mnie odstraszał łomot rytmu. Od house'u chyba za wiele niespodzianek oczekiwać nie można. Fakt, że namiot był pełen w czasie setu Herberta, ale jestem pewien, że wiele osób mających nadzieję, na usłyszenie czegoś ambitnego i odwołującego się do albumów muzyka, zawiedzionych było tym występem. Sam do nich należę. Symptomatyczne dla całego setu było zwieńczenie go Foreign Bodies, kawałkiem z "Bodily Functions", w którym świetne wokale ledwo co wybijały się ponad zabójczo konsekwentny rytm, ale marna to pociecha. Niestety czwartkowy wieczór upłynął w Dour pod znakiem house'u i gdzieniegdzie drum'n'basu. Osoby nie zainteresowane taką muzyką wręcz nie miały się gdzie podziać. Tak wędrując od namiotu do namiotu trafiliśmy do Club Cirquit Marquee na koncert Krewcial i był to prawdziwy ratunek.

Krewcial

Do Club Cirquit Marquee dotarliśmy zanim jeszcze Krewcial zaczęli grać i sama ilość rozstawionego sprzętu sugerowała, że ten namiot będzie oazą dla ludzi uciekających przed taneczną elektroniką. Okazało się, że Krewcial to kapela hip-hopowa, grająca ze sporym żywym zespołem. Rolę MC pełnił biały koleś, wspomagał go chórek złożony z chłopaka i dziewczyny. Za stronę muzyczną odpowiedzialny był didżej, perkusista, basista i przede wszystkim klawiszowiec, którego partie były bardzo rozbudowane, na nim spoczywał ciężar prowadzenia melodii i budowania nastroju. Bardzo często grał on na klawiszach w sposób przypominający pianino. Wszyscy muzycy liczyli sobie po dwadzieścia kilka lat, więc nie oczekiwałem szczególnej oryginalności i nowatorstwa. Jednakże pełna sprawność i duży polot sprawiały, że hip-hopowe kawałki przywodzące na myśl The Roots trafiały mi do gustu, ponieważ miały w sobie to, co hip-hop powinien mieć - dobry flow, dynamiczny rytm i intrygujący podkład. Klawisze zapodawały melodie, sekcja rytmiczna wprawiała ciało w ruch, didżej sobie to tu, to tam przyskreczował, raper prezentował poziom prawie światowy i w Polsce byłby bez problemu w czołówce - to sprawiło, że wieczorne minuty upływały szybko. Żeby nie znużyć słuchaczy, Krewcial potrafili także odskoczyć od swojej podstawowej stylistyki w stronę klimatów latynoskich, merengue oraz funku. Największą wadą tego koncertu był jego czas, zdecydowanie zbyt krótki, ale jak się okazało, zespół nie miał po prostu materiału więcej niż na trzydzieści pięć minut. To jest właśnie urok festiwalu w Dour - ni stąd, ni zowąd pojawiają się kapele, może i darzone szacunkiem w swoim kraju, ale zupełnie nieznane w innych, grające świetne koncerty i zyskujące w ten sposób szansę na szerszą promocję. Kolejne dni przyniosły więcej takich wydarzeń. Wiedząc, jaką muzykę gra się w pozostałych namiotach, postanowiliśmy zostać w Club Cirquit Marquee na następny koncert, jaki miała dać holenderska grupa Postmen.

Postmen

W porównaniu do poprzedniego koncertu (czyli Krewcial), Postmen rozstawiło na scenie jeszcze więcej sprzętu: mieliśmy kompletne instrumentarium plus didżeja i dziewczynę na wokalu stojącą z boku sceny. Jak się później dowiedziałem, zespół ten pochodzi z Holandii. W każdym razie rozpoczęli do soulowego utworu z zaśpiewami wokalistki i popłynęli miękko w takim klimacie. Po chwili jednak na scenę wtargnęło trzech czarnoskórych wokalistów, z których jeden był także didżejem, w związku z czym nastąpiła diametralna zmiana nastroju i brzmienia. Pierwszy numer uderza bogatym brzmieniem i dynamicznym rymowaniem w wykonaniu wszędobylskich wokalistów. A po chwili robi się jeszcze ciekawiej, ponieważ z głośników dobiega reggae, ciepłe, taneczne i szybkie - takie właśnie jak gra się w Europie i, które jest według mnie o wiele ciekawsze od dokonań jamajskich, tandetnych jak z Cepelii. A że raperzy szaleli po całej scenie, tańcząc, wymachując rękoma i nawijając jak nakręceni, więc momentalnie porwali kilkaset zgromadzonych osób do tańca. Porównanie nasunęło mi się momentalnie - Gentleman. Podobna była energia, swoboda wykonawcza i klimat kompozycji, różnica polegała natomiast na wokalach. Nasi listonosze mieli bardziej hip-hopowe barwy głosu.

Po kilku kawałkach stało się jasne, że tak szalonego tempa nie wytrzymają ani muzycy, skaczący cały czas po scenie w rytm swojej muzyki, ani też fani, wśród których jak się okazało osoby przypadkowe, takie jak ja, stanowiły mniejszość, ponieważ Postmen mają na koncie kilka płyt i cieszą się w Holandii i Belgii zasłużoną renomą. Nastąpiło więc zwolnienie tempa, usłyszeliśmy utwory bardziej roots reggae'owe, w których Postmen znowu wypadli świetnie. Byłem tym naprawdę zdziwiony, ponieważ oprócz dobrego grania tanecznego i dynamicznych nawijek, muzycy potrafili umiejętnie zwolnić, wyciszyć się, złapać oddech, grając pierwszorzędną muzykę. Także hip-hopowe numery wychodziły im świetnie i autentycznie. Widać było ogromną swobodę muzyków i ich głębokie wczucie w tego typu muzykę, czyli po prostu klasę wykonawczą. Muzycznie wszystko dopięte było na ostatni guzik, a co więcej charyzmatyczni i nieustający w zabawie wokaliści robili takie szoł na scenie, że nie można było pozostać obojętnym. Rewelacja i rzecz naprawdę na poziomie, co potwierdził fantastyczny finał koncertu, z rozbudowanymi aranżacjami. Gromkie owacje wywołały zespół na bisa, co w Dour zbyt często się nie zdarza. Byłem niezmiernie pozytywnie zaskoczony - nie będąc wielkim fanem reggae bawiłem się przez godzinę bez śladu znużenia, mimo, że pora była późna. Zatem szczerze polecam każdemu ceniącemu dynamiczne reggae skrzyżowane z hip-hopem i z jednej strony zmęczonemu graniem jamajskich nudziarzy-dinozaurów, a z drugiej dostającemu mdłości na widok komerchy w stylu Sean Paula. Czwartkowy wieczór w Club Cirquit Marquee sprawił, że zacząłem uważnie przyglądać się wydarzeniom w tym namiocie i powróciłem tam w piątek w samo południe na koncert Robotaobiboka.

Robotobibok

Robotobibok był prawdopodobnie pierwszym polskim zespołem grającym w Dour. Ich występ w Belgii nie był jednak przypadkowy, ponieważ wrocławianie już sporo w tamtych stronach koncertowali, a na jednym ze straganów można było kupić nawet obie ich płyty. Występ wyznaczono im na godzinę dwunastą w Club Cirquit Marquee, a że o tej porze na terenie festiwalu tłumów jeszcze nie było, więc pierwszej kompozycji Robota słuchało kilkadziesiąt osób. Już pierwsze dźwięki dowiodły jednak, że sytuacja ta prędko się zmieni. Występ rozpoczęły kompozycje z "Instytutu Las", w porównaniu do wyjściowych wersji znacznie już zmienione. Najatrakcyjniejsze elementy ich muzyki, obłędna gra sekcji rytmicznej, zawiesiste brzmienia saksofonu i trąbki, gitarowe zgrzyty i lekko archaiczna elektronika, wszystkie one doprowadzane są podczas koncertów do skondensowanej i zintensyfikowanej postaci. Podobnie rzecz ma się z nastrojem i klimatem tej muzyki - niepokój staje się strachem, optymizm euforią. Więcej też jest eksperymentu, eklektyzmu i niespodzianek. Już w pierwszym kawałku dostaliśmy porcję perkusyjno-basowych konwulsji, także kolejne kompozycje odkrywać można było na nowo. Instytut Ruperta S. wypełniony był elektroniką i plumkającymi odgłosami, Maraton Tańca, pochodzący z debiutanckiego wydawnictwa "Jogging" trwał znacznie dłużej, rozbudowany został o psychodeliczną podróż w wykonaniu gitary i dęciaków, nieuchronnie zmierzał do kulminacji, którą była iście kosmiczna mieszanka w stylu Mr. Bungle. Wspaniale uzupełniające się brzmienia analogowej elektroniki rodem z lat siedemdziesiątych, gitarowe struktury, narracje opowiadane przez trąbkę i saksofon oraz dynamiczne, drewniane brzmienie sekcji rytmicznej sprawiły, że z każdą minutą w Club Cirquit Marquee znajdowało się coraz więcej osób. Ludzie przechodzili obok, docierały do nich intrygujące dźwięki, zaglądali do środka, po czym zostawali owacyjnie wyjąc.

Nie zabrakło oczywiście nowych kompozycji zespołu, które zdominowały drugą połowę występu. Skipping C skojarzył mi się z Tortoise i przyniósł w swoim finale długi dialog pomiędzy gitarą a perkusją. Potem było równie ciekawie i znowu dostrzec dało się kierunek ewolucji zespołu - po chwili ciszy potrzebnej artystom do zsynchronizowania swoich poczynań, muzyka wybuchła nam prosto w twarz drapieżnymi uderzeniami gitary, kontrabasu, bębnów. A potem popłynął utwór bazujący na szaleńczej perkusji zawierający w sobie wszystko to, co Robotobibok ma w sobie najlepsze. Innym obliczem zespołu był paranoiczny kawałek zbudowany na nakładających się i wijących melodiach każdego z instrumentów, z wiodącą rolą syntezatorów, pełen strachu i z psychodelią ukrytą między nutami.

Ponieważ widziałem już Robotaobiboka na żywo kilka razy, więc nie byłem zaskoczony ich występem, raczej potwierdzone zostało moje zdanie o zupełnie światowej klasie tego zespołu. Nie ma cienia wątpliwości, że kroczy on swoją własną drogą i konsekwentnie rozwija swoją muzykę. Co więcej, zostało to docenione w Dour, ponieważ kilkadziesiąt osób słuchających występu od samego początku było jedynie małą częścią kilkusetosobowego tłumu wyjącego z zachwytu na koniec koncertu. Przyjęcie było wprost rewelacyjne i jedynie organizacyjnemu reżimowi zawdzięczać mogliśmy brak bisów. I bez tego jednak jestem pewien, że Robotobibok dał w Dour genialny koncert i został wspaniale odebrany. Dla niejednego stanowił zapewne takie odkrycie, jak dla mnie inne kapele, o których możecie przeczytać. W każdym razie, piątek rozpoczął się wspaniale, pozostało liczyć na kontynuację tego trendu i wybrać się na koncert angielskiej formacji Part Chimp.

Part Chimp

Red Frequency Stage została opanowana w piątek przez kapele rockowe, innymi słowy - grające muzykę gitarową. Ponieważ jednak większość z nich stanowiły zespoły belgijskie, których drobne wycinki twórczości znałem, nie zamierzałem spędzić tam zbyt wiele czasu. Sporadyczne wizyty potwierdzały moje przypuszczenia, że niewiele ciekawego się tam dzieje. Niestety tegoroczna edycja festiwalu nie obfitowała w gitarowe atrakcje, takie jak rok temu. Dlatego też jedynym koncertem na Red Frequency, który zaliczyłem tego dnia był występ angielskiego Part Chimp. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, panowie zagrali ciężko, brudno i agresywnie. Dwie gitary i bas przez pięćdziesiąt minut nie pozwalały uszom odpocząć, bowiem rozpoczęty już od pierwszej kompozycji atak ścianą zgrzytliwego i ciężkiego brzmienia kontynuowany był konsekwentnie aż do samego końca. Pora dnia - godzina trzynasta - była trochę nieodpowiednia na taką muzykę, ale cóż poradzić. W słonecznym skwarze muzycy Part Chimp nie mieli łatwo, ale nie poddawali się i łoili niemiłosiernie. Szkoda mi było trochę grubaska gitarzysty i ubranego na czarno wokalisty, grającego także na gitarze, ale kto powiedział, że żywot muzyka to bułka z masłem?

Nie zrażeni ani wczesną porą, ani niewielką liczbą widzów, muzycy Part Chimp dali naprawdę dobry koncert, zalewając słuchaczy jazgotem i ostrym brzmieniem, ostrzejszym nawet niż na debiutanckim albumie. Co ciekawe, z tej płyty właśnie zagrali niewiele kompozycji, skupiając się na nowych kawałkach, równie agresywnych, a chwilami nawet punkowych. Zabawne wrażenie robił basista wyglądający na lat dwadzieścia, młodszy znacznie od reszty zespołu i grający z pełną determinacją i dziecinnym wręcz zaangażowaniem na twarzy. Nie o stronę wizualną jednak chodziło, lecz o ciężkiego i brudnego hardrocka, pozostającego pod wpływem sceny ze Seatlle (ze wskazaniem na Melvins i Tad) oraz rocka lat siedemdziesiątych. Jak widać, nie są to najpopularniejsze obecnie klimaty, ale Part Chimp czuje się w nich doskonale. Raczej powolne i bogate w instrumentalne fragmenty kompozycje z każdą minutą przynosiły kolejne eksplozje brzmienia i wbijały się w słuchaczy coraz głębiej. Właśnie ta konsekwencja i upór w atakowaniu hałasem były najciekawsze i znalazły one swoją kulminację w finałowym utworze - coraz cięższym, przejeżdżającym jak walec i nieuchronnie dążącym do apokalipsy. Ponieważ urodziłem się parę lat za późno, nie dane mi było zobaczyć na żywo kapel grunge'owych, więc cieszę się, że zespoły takie jak Part Chimp kontynuują te tradycję, szczególnie gdy łączą ją z noisem. Dobry, brudny i ciężki koncert - jeden z niewielu rockowych jasnych punktów tegorocznego Dour. A że już więcej rocka na wysokim poziomie tego dnia nie było, więc dokonałem drastycznej zmiany klimatu i poszedłem posłuchać reggae, a konkretnie zespołu Dubians.

Dubians

Na francuskich reggae'owców Dubians zwróciłem uwagę już podczas poprzedniej edycji festiwalu w Dour, kiedy to udało mi się zobaczyć jedynie ostatni kwadrans ich występu. Wrażenie odniosłem zdecydowanie pozytywne, dlatego też w tym roku stawiłem się na ich koncercie już przed rozpoczęciem. Na szczęście okazało się, że w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy zespół nie stracił nic ze swojej atrakcyjności, a może nawet zagrał lepiej. Dubians mają tę ciekawą cechę, że grają bez gitary, bazują na dwóch zestawach klawiszowych, sekcji rytmicznej, flecie. Jednakże główna siła ich muzyki polega na udziale didżeja i przede wszystkim na głosie wokalistki. To ona nadaje ich graniu cech dystynktywnych, sprawia, że dobrze zagrane, ciepłe i pulsujące reggae wykracza ponad przeciętną. Dziewczyna jest jeszcze dość młoda, co słychać w barwie jej głosu, który jest już jednak wyrobiony i świetnie skomponowany z warstwą muzyczną. Może to jest właśnie metoda na sukces - doświadczeni muzycy i świeża energia za mikrofonem? Co więcej, barwa i sposób śpiewu wykraczają ponad reggae'owe kanony i przywodzą na myśl na przykład Morcheebę. Jeżeli do tego dołożymy aktywny udział didżeja, odpalającego świetne sample (między innymi orientalne wokale) i nadającego rytm delikatnym bitem, uzyskujemy wybuchową mieszankę. Muzyka Dubians to przede wszystkim reggae, ale ociera się ono o chill-out, downtempo i inne spokojne, nowoczesne trendy. Z tym, że droga do takiego amalgamatu prowadzi od reggae, a może nawet od punka (wnioskuję na podstawie wizerunku muzyków) w stronę elementów nowobrzmieniowych, a nie na odwrót, co pozwala uniknąć im zmanierowania i nadęcia. W każdym razie, o ile zbyt wielu płyt reggae'owych nie posiadam, to album Dubians chętnie bym zdobył. Swego czasu była taka niemiecka kapela The Vision, grająca w podobny sposób i także obdarzona niesamowitą wokalistką. Jeżeli komuś trafiała ona do gustu, polubi także Dubians za ich porywające i na wskroś europejskie reggae. Bo według mnie, najciekawsze reggae gra się właśnie w Europie, ponieważ wynika ono i odwołuje się do naszej tradycji kulturowej, przez co jest autentyczne. I taką szczerość było słychać podczas koncertu Dubians, pełnego ciepłej, otulającej i zarazem tanecznej pulsacji, transkulturowych wpływów, porywającego pełnym i spójnym brzmieniem i oczarowującego cudownym śpiewem. A że europejskie kapele prezentują najwyższy poziom, udowodniła kolejna grupa w tym namiocie, czyli Seeed.

Seeed

Niemiecki kolektyw Seeed pełnił w piątkowy wieczór rolę gwiazdy w La Petite Maison Dans La Prairie. Jak powiedział o nich Gentleman, można grać świetne reggae nigdy w życiu nie ruszając się z rodzinnych Niemiec na Jamajkę. Podpisuję się obiema rękoma. O ile ich studyjne dokonania nie przypadają mi zbytnio do gustu, ze względu na telewizyjno-dancehalle'owe brzmienie, o tyle żywiołowe szoł w Dour musiało się podobać. Cały materiał zespołu przearanżowany został na rozbudowany zespół, w którym didżej i sample pełnią jedynie drugoplanową rolę, ustępując pola żywym muzykom - gitarze, klawiszom i sekcji dętej (w niej dwa saksofony). Jednak bez niesamowitych wokalistów, wrażenie byłoby o wiele mniejsze. I nie chodzi nawet o to, że trzech dżentelmenów - biały oraz dwóch czarnoskórych - pierwszorzędnie rymuje, nawija i śpiewa refreny głosami, mogącymi służyć za przykład raggae'owych wokali. Ich czysto muzyczna klasa to tylko jedna strona medalu. Drugą jest nieprawdopodobne zachowanie na scenie. Koncert zaczął się od instrumentalnego utworu będącego miksem różnych motywów twórczości zespołu, przeplatanych zagrywkami z reggae'owych klasyków, po czym na scenę wpadli wokaliści, z miejsca porywając ludzi do tańca. Skakali po scenie jak nakręceni, aż nie mogłem uwierzyć, że nie wpadają na siebie nawzajem i nie demolują pozostałych muzyków, przy czym tekst wyrzucali z siebie bezbłędnie i z idealną koordynacją. Wrażenie potęgowały cudaczne stroje, garnitury w paseczki, olbrzymie kapelusze i inne atrakcje.

Nie pomyślcie jednak, że Seeed to objazdowy cyrk liczący na zachwyt publiki odjechanym image'm. Przede wszystkim chodzi o muzykę, ale wzbogacenie jej o porywające szoł, tańce i szaleństwo wokalistów zdecydowanie wzmacnia siłę rażenia i skłania ludzi do zabawy. A skoro jest to muzyka taneczna, to właśnie o to chodzi. Pierwsze kilka utworów narzuciło tak szybkie tempo, że po chwili stało się jasne, że zbyt długo się takiego instrumentalnego dancehalle'u nie wytrzyma. Wtedy mógł także wykazać się didżej. W następujących po chwili kompozycjach wolniejszych miał on już o wiele mniej do powiedzenia, jednak jego sample nadal znajdowały swoje miejsce. Tego, że w wybuchowych tanecznych klimatach Seeed czuje się doskonale, byłem pewien, jednakże poziom spokojnych, rootsowych utworów zaskoczył mnie kompletnie. Pełen profesjonalizm, ci kolesie naprawdę są świetni w tym, co robią. A co więcej, także hip-hop nie jest im obcy. Gdy już wszyscy złapali oddech a wokaliści pozbyli się części swoich scenicznych kostiumów, można było ponownie uderzyć. Oczywiście zasadnicza idea nie uległa zmianie, ale dzięki aż zaskakującej różnorodności i inwencji, co rusz byliśmy zaskakiwani. Jak inaczej bowiem odebrać utwór, w którym dynamiczne hip-hopowe nawijki i bity płyną równolegle z rootsowymi dęciakami albo latynoskimi bębnami? Albo gdy ni stąd, ni zowąd zespół zaczyna przerabiać hity 50 Centa lub Kelis? Totalna swoboda, choć z premedytacją zaplanowana. I jeszcze raz trzeba wspomnieć o wokalistach, szołmenach odstawiających synchronizowane tańce na scenie i niezmordowanie brykających po niej, a jednocześnie bezbłędnie śpiewających. Nie ukrywajmy, ci kolesie nie prowadzą żywota przeciętnego ziomala - taką kondycję trzeba okupić ciężkim treningiem.

Godzina takiej jazdy okazała się być w sam raz. Bez dwóch zdań - warto ich zobaczyć na żywo. W La Petite Maison Dans La Prairie nadszedł potem czas soundsystemów, z których obejrzałem jedynie Asian Dub Foundation Soundsystem, wcześniej jednak przeniosłem się na The Last Arena zobaczyć Senor Coconut Orchestra.

Senor Coconut Orchestra

Senor Coconut wkroczył ze swoimi podopiecznymi na główną scenę, czyli na Last Arena tuż po godzinie dwudziestej piątek. Przez wokalistę zespołu Senor nazywany był "maestro" i to określenie dobrze oddawało jego rolę. Niewiele usłyszeliśmy autorskich kompozycji, ponieważ Senor Coconut (vel Uve Schmidt) prezentuje głównie przeróbki hiciorów różnej maści w wersji latino, merengue, bossanova i tym podobne. Cała gromadka muzyków o germańskich obliczach, wystrojonych w białe koszule i spodnie w kancik, obsługiwała perkusję, instrumenty dęte, wibrafon, marimbę, gitarę, stylowy kontrabas. Maestro stał natomiast z boku sceny, kiwał się wraz z rytmem na boki i co chwila zerkał na ekran stojącego przed nim laptopa. Wydawało się, że jest on tam prawie zbędny, ponieważ niewiele na swoim sprzęcie kombinował, jednak bez niego całość prawdopodobnie rozpadłaby się jak domek z kart. Po pierwsze odpalał on sample, głównie bongosów i instrumentów dętych, bodajże puzonu i trąbki. Wydaje mi się, że gdyby były one grane na żywo, całość jedynie by na tym zyskała. Po drugie, maestro pełnił rolę dyrygenta, wskazując muzykom, kiedy mają wchodzić ze swoimi partiami. Tak to mniej więcej wyglądało.

A co do repertuaru, to usłyszeliśmy przeróbki Sade, Michaela Jacksona, Smoke on the Water i oczywiście niejeden utwór Kraftwerk. Kraftwerki zaczęły się od Auto, w którym znalazło się rozbudowane solo marimby, potem Tour de France, kiedy tłum pod sceną zgodnie wyśpiewywał powtarzającą się tytułową frazę. Zabawa przednia, choć przeze mnie traktowana z przymrużeniem oka. Dlatego cała godzina była nieco nużąca. Niemniej jednak relaks na piątkowy wieczór był to przedni. Intrygujące był dla mnie także poświęcenie muzyków orkiestry - fakt, że całość ma żartobliwy charakter, ale jeżeli oni podchodziliby oni do tego niepoważnie, efekt byłby o wiele słabszy. A tak, wokalista śpiewający Kraftwerka w stylu merengue i wibrafonista oddający się solówkom, a także pozostali muzycy, wszyscy zachowywali całkowitą powagę. Podobnie maestro, przypominający, że na scenie panuje iście niemiecki porządek. Temu zawdzięczaliśmy niesamowite wrażenie, jakie pozostawili. Przez sześćdziesiąt minut płynęły więc z głośników brzmienia latino, momentami wręcz rozbrajające. Nie ma co, Uwe Schmidt znalazł sobie oryginalną niszę ekologiczną. Na codzień chyba tego słuchać nie będę, ale trzeba Senorowi Coconutowi przyznać - pozostaje w pamięci. Ponieważ później przez kilka godzin nie było żadnych szczególnych atrakcji, więc, nauczony doświadczeniem z dnia wcześniej, wybrałem się do Club Cirquit Marquee na koncert grupy Bussetti, co okazało się być jedną z najlepszych decyzji w czasie całego festiwalu.

Bussetti

Przyznaję, że na koncert Bussetti do Club Cirquit Marquee poszedłem z braku lepszego zajęcia, ponieważ nigdy o tym zespole nie słyszałem. I nic dziwnego, ponieważ ci pochodzący z Londynu muzycy wydali do tej pory jedynie kilka singli. Po ich koncercie nie mogę się jednak doczekać płyty, ponieważ Bussetti jest chyba największym moim odkryciem tegorocznego Dour. Występ, podobnie jak i generalnie rzecz biorąc, cała muzyka zespołu, miał dwa oblicza, zależne od tego, kto pełnił rolę wokalisty. Mogła to bowiem być wysoka dziewczyna ubrana w czarną sukienkę, lub koleś grający także na saksofonie i gitarze. Oprócz nich na scenie znajdował się skład typowy dla hip-hopu z żywym podkładem, czyli sekcja rytmiczna, klawisze, didżej. Przy czym warstwa muzyczna była kompletnie zaskakująca i naprawdę oryginalna. Począwszy od różnorodnych brzmień klawiszy i rozbudowane partie saksofonu, przez intrygującą rytmikę, skrecze, po niezwykłe urządzenie obsługiwane przez wokalistkę, każdy z utworów udowadniał, że w Bussetti drzemie olbrzymi potencjał. Gdy śpiewała dziewczyna, muzyka kojarzyła mi się nieco z Fioną Apple, przy czym brzmienie było nieco bardziej cybernetyczne. Bardzo podobał mi się głos i sposób śpiewania wokalistki, trochę jazzujący, ale niepokojący, ciepły a zarazem ponury. Brzmiało to trochę jak współczesne następstwo piosenki lat pięćdziesiątych, może lekko jazzowej, a już na pewno niesamowicie intrygującej.

Naprawdę trudno mi opisać tę muzykę za pomocą porównań, ponieważ była naprawdę niepowtarzalna. Świetne było to, że poszczególnych kompozycji nie odbierało się przez pryzmat piosenkowych schematów. Wykraczały one poza proste kanony, czułem, że mi się to bardzo podoba, a zarazem, że nie wiem jak to nazwać. Natomiast gdy przewodził męski wokal, mieliśmy za to rewelacyjny hip-hop wykonywany w londyńskiej angielszczyźnie, z porywającą warstwą muzyczną. Kompletnym zaskoczeniem były psychodeliczne dźwięki generowane przez wokalistkę za pomocą małego panelu, po którym jeździła ona dłonią, a z głośników wydobywały się elektroniczne sprzężenia, których nie powstydziłby się Aphex Twin. Mała rzecz a cieszy. To był hip-hop z czymś ukrytym pod powierzchnią, pozostawiający poczucie niepewności, a zarazem bardzo dynamiczny i raczej wesoły. Trochę grania w tej stylistyce już słyszałem, ale czegoś takiego jeszcze nie. Świetna zabawa ze spleenem pod powierzchnią. Reasumując, totalna rewelacja. Muzycy Bussetti liczą sobie po dwadzieścia kilka lat, ale już grają tak, że warto zwrócić na nich uwagę. I co ważne, nie boją się iść swoją własną drogą w stronę muzyki spełniającej ich pragnienia i potrzebę tworzenia. Czapki z głów, mam nadzieję, że jeszcze będzie o nich głośno w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Po takim odkryciu spokojnie można było udać się na Asian Dub Foundation Soundsystem.

Asian Dub Foundation Soundsystem

Ponieważ Asian Dub Foundation to zespół kultowy, więc także jego soundsystemowa odsłona przyciągnęła w piątkową noc do La Petite Maison Dans La Prairie tłumy ludzi. Po długich przygotowaniach, na scenie zainstalował się didżej ADF-u, który najpierw zapowiedział udział MC Speca i Navigatora, czyli zawodników znanych z ostatniej płyty kapeli. Po czym rozpoczął swoje miksy. Początkowo miksował utwory właśnie z tego albumu, wzbogacając je dodatkowymi rytmami, rewolucji jednak nie dokonując. Popłynęło Fortress Europe, Basta, po chwili ich miejsce zajęły jakiś spokojniejsze kawałki rootsowe. Nie obyło się oczywiście bez nakładanych efektów, pogłosów, dubów, czyli krótko mówiąc solidnego soundsystemu, nie wyróżniającego się jednak niczym szczególnym. Następnie usłyszeliśmy miks Buzzin' i chyba większość fanów była nieco znużona oczekiwaniem na pojawienie się wokalistów, ponieważ minął już z kwadrans.

Pojawienie się na scenie MC Spexa przyjęto więc gromką owacją, szczególnie, że wniósł on na scenę ogromny ładunek energii i zdominował następne kilkadziesiąt minut. W momencie włączenia się rapera, didżej kompletnie zmienił oblicze muzyki - rootsy i miksy ADF-u zastąpiło gęste jungle. Do takiego galopującego podkładu MC Spex dołożył niesamowicie szybką nawijkę. Trzeba mu przyznać, nieduży koleś, a wypełnił sobą całą scenę. Potrafił zarówno wyrzucać z siebie słowa jak broń maszynowa kule, lecz także bawił się głosem (efekt "robota"), nawoływał do zabawy. Szczerze mówiąc, takiego tempa i swobody w wykonaniu MC wraz z soundsystemem jeszcze nie słyszałem, przez cały czas trwała ostra jazda na masywnym jungle. Po pół godzinie tej kanonady Spex pożegnał się i opuścił scenę - wcale mu się nie dziwię, bowiem tempo narzucił sobie sprinterskie. Po chwili zniknął też didżej, którego zastąpił Navigator. Ten jak się okazało, był zarazem didżejem i MC. Zapodawał sobie w tle drum'n'basy zmieszane z bhangrą i zaczynał nawijać, z tym, że nie tak intensywnie, jak jego adwersarz. I tak to mniej więcej wyglądało przez następne minuty, nie robiąc jednak takiego wrażenia jak szoł Spexa.

Asian Dub Foundation Soundsystem okazał się więc być projektem junglowym. Niby było to w porządku, jungle na takim poziomie jeszcze nie widziałem i dotyczy to szczególnie wokalisty. Niemniej jednak wynika to głównie z tego, że pochodzę z Polski, gdzie takie imprezy się nie odbywają. Już natomiast w Londynie ten występ nie byłby żadną rewelacją, tam bowiem jest takich zawodników na pęczki. Poza ty trochę poza tym szkoda, że Asian Dub Foundation Soundsystem nie zaprezentował czegoś bardziej spójnego z twórczością zespołu, która jest przecież totalnie oryginalna i wartościowa. W ten sposób mogliby wyróżnić się od innych soundsystemów. Tak się niestety nie stało, więc mimo wszystko pozostał niedosyt. Przeniosłem się więc do Club Cirquit Marquee zobaczyć Jazzanovę.

Jazzanova dj set

Ponieważ Jazzanova grała w Club Cirquit Marquee od w pół do trzeciej w nocy, więc spodziewałem się didżejskiego setu, szczególnie, że jeden z moich znajomych natrafił już na Jazzanovę z osiem razy podczas różnych imprez i nigdy jeszcze nie widział całego zespołu. Coż, o tak późnej porze można posłuchać dobrego jazzowo-elektronicznego setu, powoli usypiającego. Nie ja jeden miałem takie nadzieje, które okazały się być całkowicie płonne. Pod nazwą Jazzanova krył się 1 (słownie: jeden) didżej grający prostacki house, gdzieniegdzie wplatając nieśmiały sampel z Jazzanovy. Ponieważ nie mogłem uwierzyć w to co widzę, spędziłem tam z kwadrans i dopiero po wyłapaniu kilku takich sampli miałem pewność - nie pomyliłem namiotu, nie nastąpiła zmiana programu. Po prostu, zakpiono z ludzi, ponieważ kompletnie nie tego się spodziewano. I co gorsza, prezentowana muzyka była, delikatnie rzecz ujmując, kiepska. Po prostu skandal. Nadal czuję niesmak, gdy sobie przypomnę, jak wyglądał Jazzanova dj set. Nie pozostało nic innego, niż udanie się na zasłużony odpoczynek i powrót następnego dnia do tego samego namiotu na koncert grup The Van Jest.

The Van Jets

Grupa The Van Jets otwierała sobotni program w Club Cirquit Marquee, gdzie tego dnia dominowała muzyka gitarowa. Głównymi atrakcjami były koncerty Karate i Mondo Generator, jednak ze względu na nadmiar innych atrakcji nie miałem czasu śledzić wydarzeń w tym namiocie. A szkoda, ponieważ początek dnia w wykonaniu The Van Jets był bardzo obiecujący. W czteroosobowym składzie udało im się stworzyć całkiem ciekawe brzmienie, przywodzące na myśl jasne skojarzenia, niemniej jednak intrygujące i wciągające. Zespół samym wyglądem lokował się gdzieś przed kilkoma dekadami, jeszcze bardziej anachroniczne i zarazem sympatyczne wrażenie robił używany przez nich sprzęt. Wizualnie The Van Jets pozostają chyba pod wielkim wpływem Jon Spencer Blues Explosion, w sferze muzycznej jest to natomiast jedno z kilku adekwatnych porównań. Początkowo rzeczywiście słychać było inspiracje JSBX, zarówno w kwestii brzmienia, jak i konstrukcji wykonywanej muzyki. Później jednak nastąpiło pewne zróżnicowanie, usłyszeliśmy rytmiczne rock'n'rollowe granie a la The (International) Noise Conspiracy. I wierzcie mi, że całość zagrana była bardzo sprawnie, intrygująco, więc kolejnych kawałków słuchało się z rosnącym zaciekawieniem. Zwłaszcza, że The Van Jets chętnie oddawali się instrumentalnych wycieczkom, sprzężeniom i sporym porcjom energicznego punkrocka, zachowując jednak swój specyficzny styl, spójny z wyglądem. A że dawali z siebie tyle energii, ile byli w stanie w samo południe wykrzesać - namiot był prawie pełen. I bardzo dobrze, ponieważ zespół grał naprawdę porządnie. I potrafił mocno zakończyć swój występ, grając długi kawałek pełen gitarowych zagrywek i motorycznego rytmu przywodzącego na myśl Queens of the Stone Age, z tym, że brzmienie było odpowiednio lżejsze. Muzycznie sobota rozpoczęła się bardzo przyjemnie, więc w dobrym nastroju mogłem przenieść się do Magic Tent, gdzie tego dnia działo się wiele. Na początek zagrał zespół L'Enfance Rouge.

L'Enfance Rouge

Praktycznie cały sobotni dzień spędziłem w Magic Tent, zaczynając pobyt tam od występu L'Enfance Rouge, niemłodego już francusko-włoskiego tria. Muzyka tej kapeli była bardzo specyficzna. Przede wszystkim wokalista drapiącym głosem śpiewał po francusku i pozostawało to w bliskim związku z całokształtem tej muzyki. Żaden inny język chybaby do niej nie pasował. Właśnie bardzo francuskie to było - mam tu na myśli sposób przekazywania tekstów poprzez smutny śpiew, rzadko pojawiający się pomiędzy granymi frazami. Konwencja zwrotkowo-refrenowa także pojawiała się sporadycznie. Ten nostalgiczny i opowieściowy charakter muzyki L'Enfance Rouge stanowił według mnie o francuskości tej muzyki. Żałuję więc, że nie mogłem zrozumieć tekstów i przemów muzyków, ponieważ odniosłem wrażenie, że stanowią one fundamentalny element całości. Jak się później okazało- co zresztą można było wyczuć - treść miała społeczno-anarchistyczny wydźwięk.

Spróbuję zatem w paru zdaniach opisać tę muzykę. Skoro same konstrukcje były awangardowe, więc i w sposobie traktowania instrumentów dominowało niekonwencjonalne podejście. Prym w tym wiodła basistka, grająca głównie za pomocą metalowych przyrządów i wydobywająca z basu więcej sprzężeń, uderzeń i pogłosów, niż tradycyjnych linii melodycznych. Wspomagał ją w tym perkusista starający się momentami grać w estetyce awangardowego jazzu. Na szczęście pozostawało to wszystko raczej spójne i w rozsądnych granicach. Udawało się muzykom L'Enfance Rouge nie przekraczać poziomu, kiedy to eksperymenty stają się czczym bełkotem i celem samym w sobie. Tutaj były one utrzymane w ryzach i wspierały ogólny efekt, jaki miała ta muzyka wywoływać. Skoro śpiewu było niewiele a awangardowe zacięcie także miało swoje granice, pozostaje jeszcze sporo miejsca. Te zajęły soniczne wycieczki, pełne sprzężeń, zapętlających się i kumulujących zagrań. Właściwie to nie usłyszeliśmy chyba żadnego tradycyjnego riffu, utworu zagranego "normalnie" akordami. Dlatego całość lokowała się gdzieś pomiędzy Sonic Youth i Melvins, w odniesieniu do ciężkości brzmienia i sposobu prowadzenia instrumentów, szczególnie w sprzężeniach i tak zwanych solówkach. W pamięci zostały mi jeszcze dialogi pomiędzy gitarzystą a basistką, kiedy to dwa zachrypnięte głosy wraz z rzężącymi gitarami wytwarzały smutny i ciężki nastrój, oraz niepiosenkowy utwór a la Kurt Weill, w którym basistka piłowała swój instrument nożycami. Zwieńczeniem koncertu była długa, motoryczna i chyba najostrzejsza kompozycja, jaką usłyszeliśmy w wykonaniu L'Enfance Rouge.

Przed zejściem ze sceny muzycy wygłosili krótką przemowę, deklarując w niej swoje poglądy polityczne i prezentując swoje anty-amerykańskie koszulki, przy czym odebrałem to wystąpienie bardzo pozytywnie, a nie jako nachalne i łopatologiczne. Ta muzyka miała skacowany charakter, przy czym dominował kac moralny, a nie poimprezowy. Zdecydowanie nie była łatwa w odbiorze, a jej barowo-awangardowy rys pozostał mi w pamięci na długo. Pomimo, że nie rozumiałem tekstów, wciągały one, tak ekspresyjnie przekazywane były uczucia, także przez muzykę. Rzecz raczej do kontemplacji, ale intrygująca. Po takiej zachęcie nie miałem bodźca do opuszczania Magic Tent, szczególnie, że kolejną grającą tam grupą była szwajcarska Velma.

Velma

Występ szwajcarskiej Velma w Magic Tent był połączeniem koncertu z performance i był niesamowitym wydarzeniem, totalną rewelacją. Muzycy nie pozostawili wiele przypadkowi, przygotowali zarówno wygląd swój, jak i sceny. Velma to czterech mężczyzn około trzydziestki, perkusista, gitarzysta, wokalista i dżentelmen odpowiedzialny za projekcje obrazów i filmów. Do tego jeszcze ktoś nieobecny na scenie odpalał sporadycznie sample. Wszyscy czterej ubrani byli w spodnie w kancik, koszule, na to kraciaste kamizelki - wszystko jak sprzed lat, do tego nosili okulary. Największe wrażenie robił wokalista, który ukryty za rogowymi oprawkami zdawał się istnieć w swoim własnym świecie obok współczesnego społeczeństwa. Wyglądał jak nauczyciel z przedwojennej szkoły. Człowiek odpowiedzialny za wideo stał bokiem do publiczności na podwyższeniu i wpatrywał się w stojący przed nim podest, na którym coś sobie notował oraz zarządzał za jego pomocą projekcjami. W każdym razie image ten był niezwykle intrygujący a zarazem naturalny, pasował do tych ludzi. Na scenie pomiędzy muzykami rozwieszono kwadratowe kawałki materiału, służące jako ekrany.

Dokładnie o czternastej czterdzieści stojący z kamiennymi twarzami muzycy zaczęli grać - przypominam, że mieli jedynie dwa instrumenty. Pierwszy utwór przynosi kompletne zaskoczenie, ponieważ Velma przez dwie minuty gra ostry, wrzaskliwy, punkowy numer. Nikt z muzyków nawet nie drgnie, a publiczność obserwuje scenę skonsternowana. Muzyka nagle urywa się i zapada cisza. Na scenie kamienny spokój, nawet oddechów nie słychać. Mija minuta, druga, nie dzieje się nic, a moje zaciekawienie rośnie. Po pewnym czasie ciągnąca się cisza zostaje zakłócona delikatnymi samplami, do nich dołącza nieśmiało gitara. Coś się więc zaczyna dziać, ale nikt już nie ma pojęcia czego oczekiwać. Wokalista z nadal nieobecnym spojrzeniem powoli monodeklamuje tekst, a linie gitary są zapętlane, dzięki czemu minimalizm muzyki może zostać przezwyciężony. Jest jednak ciągle spokojnie i sennie. W międzyczasie pojawiły się projekcje - są nimi kilkusekundowe, powtarzające się sekwencje liściastego lasu, przez który przebija się słońce. Z każdą kolejną minutą Velma pozbawia słuchaczy ich pewności siebie i otoczenia. Wokalista w rogowych okularach konsekwentnie szepcze tekst, muzyka jest coraz dziwniejsza - mimo, że to tylko perkusja i brzdąkania gitary - las faluje na materiałowych ekranach poruszanych wiatrem. W ten sposób upływa kilka kolejnych minut, tylko niech sobie nikt nie pomyśli, że stawało się to nudne. Wręcz przeciwnie, ogarniało mnie poczucie, że widzę coś kompletnie świeżego i niepowtarzalnego.

Trzecią kompozycją było Rouge z ostatniej płyty zespołu. Utwór ten bazuje na niespokojnym i może nawet lekko tragicznym tekście, powtarzanym kruchym głosem. Do tego mamy samplowany, ciężki bit. Także ten kawałek rozwija się powoli, dojrzewa do tego, by włączyły się perkusja i gitara. Ta uporczywa powtarzalność łączy się z narastaniem agresji, lecz zanim to się stanie, stojący do tej pory jak słup soli, wokalista zaczyna obłędnie kiwać się na boki, jakby tańczył jakiś taniec ludowy. Gdy bębny i gitara rozpoczynają wybijanie mocnego rytmu, nasz pierwszoplanowy bohater podskakuje do góry jak osoba nie w pełni rozwinięta. Oczywiście nikomu na scenie nie drgnie nawet mięsień na twarzy, spec od projekcji przechadza się po scenie i coś notuje na swoim podwyższeniu. Nastrój w Magic Tent był jak wyjęty z filmów Lynch'a. Gdy ucichła muzyka, wokalista przemówił do publiki z podziękowaniami za przybycie, podkreślając swoją wdzięczność za to, że ludziom chciało się przyjechać z różnych miejsc, albo po prostu przyjść z kampingu, by poświęcić swój czas Velmie. I powtarza obłędnym głosem, by docenić tę chwilę, ponieważ to właśnie nasz czas, a nie nikogo innego. Kompletna psychodelia. Po czym ponownie słyszymy Rouge, z tym, że inną część utworu. Na płycie trwa on trzy i pół minuty, natomiast w Dour jeden jego fragment przetworzony został na dziesięciominutową kompozycję, zagranie kolejnego zajęło natomiast minut prawie dwadzieścia. Długo nucony jest tekst, coraz więcej w głośnikach perkusji i gitar. Na ekranach pojawiają się twarze przesuwające się na tle lasu, w miarę jak przyspiesza muzyka kręcą się one coraz szybciej. Gdy dźwięki stają się coraz głośniejsze, jest już ewidentne, że kulminacja i apokalipsa są nieuniknione. Zapowiedzią tego jest śpiew gitarzysty, a właściwie wrzask, przy czym cały czas powtarzana jest jedna zwrotka z Rouge, przeraźliwie wwiercająca się w mózg słuchaczy. Na dodatek wokalista oddaje się iście chocholemu tańcowi. Po chwili nie ma już śladu po delikatnych, postrockowych brzmieniach, z głośników uderza czysty noise. Na ekranach las zostaje zastąpiony wibrującymi plamami, ziejącymi kraterami i pulsującą magmą. W szczytowym momencie tej agonii, perkusista pada histerycznie wrzeszcząc - dalej już nie można było tej paranoi doprowadzić. Po chwili jednak siedzi ponownie przy instrumencie w stoickim spokoju, tak jakby nawet wstydząc się tej chwili słabości. Po minucie niewzruszonego stania na scenie w kompletnej ciszy, Velma schodzi żegnana euforyczną owacją.

Przyznaję, byłem w szoku. Cały ten performance był niesamowicie wciągający, wręcz psychodeliczny. Przy czym odegrany został całkowicie naturalnie, z pełnym zaangażowaniem. Dlatego "odegrany" nie jest odpowiednim słowem, adekwatne byłoby powiedzieć: "przeżyty", ponieważ członkowie Velmy byli w prawdziwym transie. Jeżeli ktoś z was będzie miał okazję zobaczyć ich na żywo, koniecznie trzeba to zrobić. Z tego co wiem, okazja nadarzy się jesienią w Polsce. To nie był jednak koniec wrażeń tego dnia. Następne było To Rococo Rot.

To Rococo Rot

Niemieckie To Rococo Rot kontynuowało niesamowitą sobotę w Magic Tent. Ten już niemal kultowy zespół wystąpił jako trio - skromna perkusja, generująca elektroniczne efekty konsola obsługiwana przez Lippoka i Schneider na basie i samplerze. Pomimo, że zestaw perkusyjny nie dawał jakiś fontann uderzeń, bardzo dobrze wpływało na całokształt prowadzenie głównego rytmu przez żywe bębny. Zdecydowanie dynamizowało to całość i nadawało bardziej cielesnego brzmienia. To Rococo Rot występując na żywo z pewnością stają w obliczu oczekiwań słuchaczy, odnoszących się do starszych kompozycji. I trzeba przyznać, że potrafią sobie oni z nimi poradzić bardzo dobrze, z jednej strony grając swoje hiciory, z drugiej jednak prezentując je w czasami zupełnie odmiennych wersjach. I bardzo dobrze, w ten sposób obie strony mają chyba większą frajdę. Dobrym przykładem tego była Thelema, pełna eksperymentów z sonicznymi pogłosami, elektronicznymi zagrywkami przemykającymi w tym transowo i powolnie zagranym utworze. Albo żeby nie sięgać daleko - Cars. Ten utwór można było rozpoznać dopiero po jakiś dwóch minutach. Tyle bowiem trwały zabawy Lippoka konsolą, mające być może improwizowany charakter, a zwiększające przyjemność kontemplacji tej muzyki, gdy w gąszczu elektroniki odkryło się znane frazy. Nie zabrakło także rytmicznego i ciepłego grania a la Mouse on Mars, szczególnie, gdy Schneider grał na basie. Gdy natomiast skupiał się na samplerze, dominowały przeplatanki przeróżnych dźwięków, pisków i plusków. Wtedy tym mocniej czuć było istotną rolę granej na żywo perkusji. Jako swoiste urozmaicenie posłużyło zagranie remiksu jakiejś niemieckiej gitarowej kapeli, której nazwy nie spamiętałem. Ten utwór wyróżnił się szybką grą perkusisty z użyciem miotełek, na którą nałożyły się proste melodie klawiszy i gęstwina sampli oraz elektronicznych efektów. Kompozycje z ostatniej płyty zespołu odebrałem jako nieco dynamiczniejsze.

Ponieważ moja znajomość twórczości To Rococo Rot jest raczej pobieżna, więc nie jestem w stanie szerzej się tutaj uzewnętrznić. Jedno jest według mnie jednak pewne. Po pierwsze, To Rococo Rot Anno domini 2004 zupełnie potrafi obronić się swoją muzyką, mimo że lata ich największej świetności są już chyba za nami. Nie brakuje im jednak kreatywności i potrzeby bawienia się muzyką, przez co koncert był naprawdę wciągający. Co chwilę otrzymywaliśmy coś nowego, coś ciekawego - widać było, że muzycy bardzo aktywnie podchodzą do swojego zajęcia. A koncertowe oblicze ich utworów było w pełni wartościowe, ponieważ używane były inne sample, bity, a z wyjściowych kompozycji pozostały jedynie fundamentalne sample i dźwięki, dzięki którym można było rozpoznać kawałki. Koncert minął błyskawicznie, po czym zaczęły się przygotowania do występu Lali Puny.

Lali Puna

Niesamowita sobota w Magic Tent kontynuowana była koncertem Lali Puna i według mnie był to najsłabszy koncert w tym namiocie, najmniej zapadający w pamięć. Brakowało mu unikatowości cechującej wcześniejsze wydarzenia. Ale po kolei. Lali Puna na żywo to czwórka muzyków: wokalistka grająca też na klawiszach i samplerze, basista, perkusista i człowiek od brzmień elektronicznych. Tego typu popowo-elektroniczne granie jest obecnie dość modne, więc skoro zespół chce się jakoś wyróżnić, to można od niego oczekiwać albo przebojowości, albo oryginalnego brzmienia. Generalnie rzecz biorąc, na koncercie Lali Puna takich czynników zabrakło. Pierwsze kilkanaście minut upłynęło pod znakiem ich ostatniej płyty, elementem je spajającym było szybkie tempo dyktowane przez sekcję rytmiczną. Do tego oczywiście elektro-efekty, melodie klawiszy i wokal, pozostawiający niestety spory niedosyt. Mająca azjatyckie korzenie wokalistka Lali Puna potrafi przecież uroczo i miękko zaśpiewać, co ewidentnie słychać na pierwszej płycie zespołu. Teraz jednak wypadła monotonnie, czuło się brak melodii i jakiejś wyższej idei w tych piosenkach, w których dokonania wokalne ograniczały się do monodeklamacji melancholijnym głosem, albo do smutnego zawodzenia. Właściwie, jeżeli przez chwilę skupiłem uwagę na czymś innym niż muzyka, nie mogłem rozstrzygnąć, czy zespół gra już kolejny numer, czy nadal ten sam. Dopiero bodajże w piątym utworze zobaczyliśmy popis elektronicznych brzmień i ich użycie na większą skalę momentalnie dodało atrakcyjności. Kolejny kawałek przyniósł zmianę nastroju, ponieważ była to starsza i przebojowa kompozycja. Wtedy doceniłem możliwości wokalne drzemiące w wokalistce, jednak nie kontynuowano tego trendu.

Prawdę mówiąc, środkowa część koncertu wypadła najlepiej. Lali Puna pozwoliła sobie wtedy na odstępstwa od schematu dominującego na początku koncertu, podejrzewam, że zagrali głównie starsze utwory, było w nich bowiem mniej gitary, więcej rytmu i zróżnicowanych wokali. Najlepszym momentem koncertu było dość swobodne potraktowanie jednej z tych kompozycji, polegające na dodaniu gitary, sampli, bitów, dzięki czemu utwór przerodził się w długą instrumentalną formę oscylującą między postrockiem a klimatami To Rococo Rot. Ponieważ później nastąpił powrót do monotonii elektronicznego popu,, więc moje wcześniejsze zastrzeżenia znowu zyskały na aktualności. Tej muzyce brakowało ikry, była zbyt przewidywalna i nijaka. Trwała ona w zawieszeniu pomiędzy niepokojem a tanecznym rysem, nie opowiadała się za żadnym z odcieni nowobrzmieniowego popu i według mnie stanowiło to jej wadę. Kompozycje płynęły jedna za drugą, a ja żałowałem, że wokalistka nie chce rozwinąć skrzydeł. To właśnie mogłoby zespołowi pomóc, ponieważ w dziedzinie sampli, elektroniki i żywego grania były w Dour o wiele lepsi twórcy. Namiot był jednak pełen widzów, chyba w większości fanów grupy. Więc naprawdę niewiele zostało mi w pamięci po tym koncercie, szczególnie w zestawieniu z wcześniejszymi i późniejszymi wydarzeniami, takim jak niesamowite występy Bonobo i Rjd2. Te nadeszły jednak później, a kolejną pozycją w programie było Explosions in the Sky.

Explosions in the Sky

Sobotni program w Magic Tent był tak naszpikowany atrakcjami, że nie łatwo było się stamtąd wydostać. O dziewiętnastej wystąpił amerykański kwartet Explosions in the Sky. Ubrani na czarno muzycy podchodzą do swoich występów z ogromnym zaangażowaniem, nadając im wręcz teatralnego charakteru. Grając albo na trzy gitary, albo na dwie gitary i bas, oczywiście z towarzyszeniem perkusji, potrafią wykreować niesamowicie gęstą i przepełniona uczuciami atmosferę. Ich muzyka jest smutna, wręcz rozpaczliwa, ma jednak pod swoją powierzchnią schowane ziarnko nadziei i optymizmu. Godzina scenicznego występu staje się w wykonaniu Explosions in the Sky swoistym rytuałem, miałem wrażenie, że muzycy odlatują gdzieś w transie i jedyne do cze

[Piotr Lewandowski]