Odbywający się od pięciu lat na azorskiej wyspie Sao Miguel festiwal Tremor jest wydarzeniem niecodziennym, ze względu na swoje położenie i formułę. Do Ponta Delgada nie trafia się przypadkiem jak na wiele festiwali w kontynentalnej Europie. Większość uczestników to Portugalczycy z wyspy i kontynentalnej części kraju czy osoby z Francji lub Wielkiej Brytanii. W przypadku tego festiwalu miejsce odgrywa kolosalne znaczenie - zarówno ze względu na lokalizacje koncertów, jak i z powodu jego całego turystyczno-krajoznawczego aspektu.
Już wchodząc na stronę festiwalu, znajdujemy opisy artystów, którym wcale nie towarzyszą ich zdjęcia, ale fotografie krajobrazu wyspy, na której festiwal się odbywa. Organizatorzy zachęcają do jej zwiedzania – poprzez sekretne koncerty, których miejsca ujawniają na dwie godziny przed startem, instalacje site-specific, które skłaniają do turystycznych wycieczek w interior czy cały zestaw ofert dla przyjezdnych – od zniżek na wypożyczenie samochodów, poprzez specjalne menu w restauracji. Nie piszę tego w ramach reklamy sponsorowanej, ale kontekst natury tej wyspy oraz lokalnych przedsiębiorców, wydaje się tu całkowicie zgrywać z wydarzeniem, przez co Tremor de facto staje się kilkudniowymi wakacjami z rozbudowaną ofertą. Niby nic nowego, bo podobnie jest w Barcelonie czy innych europejskich miastach, ale tutaj kontekst niewielkiej, wyalienowanej wyspy i jej krajobrazu ma duże znaczenie.
Koncerty na festiwalu trwają pięć dni. Od wtorku do czwartku formuła zakłada wieczorne wydarzenia w różnych lokalizacjach Ponta Delgada, a w ciągu dnia sekretne koncerty w przestrzeniach oddalonych od miasta. Pierwszy na jaki dane mi było trafić (drugiego dnia festiwalu, w środę) to koncert Tó Tripsa z Dead Combo i João Doce z Wraygunn, którzy zagrali przy termalnym basenie w przepięknym parku Terra Nostra (do którego zdecydowanie warto wrócić w ciągu dnia) położonym w miejscowości Furnas, 45 kilometrów od stolicy wyspy.. Duet zagrał muzykę spokojną, zahaczającą o folk i jazzową improwizację, chociaż nie pozbawioną bardziej rozbujanych momentów - na całym festiwalu był to zdecydowanie jeden z najbardziej klimatycznych koncertów, a jego położenie (scena tuż obok basenu), wpływało na odbiór muzyki.
Po ponad godzinnym powrocie trafiłem na koncert Mykki Blanco w typowo portugalskiej knajpie Solar Da Graca. Postawienie na środku sceny osobliwego performera (bo zdecydowanie bliżej mu było do performance niż koncertu) i zestawienie z przestrzenią starego lokalu, było świetnym pomysłem. Problem w tym, że Blanco za bardzo teatralizuje swoje występy, przez co muzyka tak bardzo nie przyciąga, a i publiczność ogląda go raczej jako osobliwe zjawisko aniżeli artystę, który może coś ciekawego zaprezentować.
W czwartek ukryty koncert odbył się po przeciwległej stronie wyspy w Spa of Ferraria, w oddalonej od Ponta Delgada o 25 km Ginetes. Utrudniająca dojazd mgła i serpentyny, którymi trzeba było dojechać do tej przestrzeni, sprawiały wrażenie jakby nikogo na tym końcu świata nie było. A jednak – na miejscu stało już kilkaset samochodów, a termalny basen był po brzegi wypełniony festiwalowiczami. Tym razem na scenie stanął raper O Gringo Sou EU, który sam zapewnił sobie muzyczny podkład. Aura wokół basenu i przestrzeni, nie do końca sprzyjał takiej imprezowej muzyce (rok temu grał tam Norberto Lobo), nie był przesadnie oryginalny, z powodu czego wypadł o wiele mniej przekonująco niż koncertniespodziankowym z poprzedniego dnia.
W piątek muzyka przegrała z przyrodą - koncerty wieczorne przeniosły się na drugą stronę wyspy do Grande Ribeira, gdzie w Centrum Sztuki Archipelago zagrali przedstawiciele bardziej eksperymentalnej muzyki jak Julius Gabriel, José Valente czy Paisiel, a potem Aïsha Devi i Snapped Ankles w przestrzeni Teatro Ribeiragrandense. W miejscowości zjawiłem się dzień później i udało mi się obejrzeć te niezwykłe przestrzenie, więc może następnym razem będzie okazja, aby posłuchać tam muzyki.
Finałowy dzień był festiwalową kumulacją i odbywał się wyłącznie w centrum Ponta Delgada. W festiwalu uczestniczy kilkaset osób, więc siłą rzeczy niemożliwe jest aby w każdym z miejsc zmieścili się wszyscy. Stąd rozkład godzinowy zakłada nakładające się na siebie koncerty, a przez to konieczność wyboru. Co zresztą wydaje się logiczne, bo przez 12 godzin nie sposób byłoby wysłuchać wszystkich koncertów. Podobnie jak na Sonar Reykjavik w 2017 roku tak i tu sporą część programu stanowili artyści hiphopowi, którzy nie do końca do mnie przemawiają. Fugitivo zagrali na piętrze obleganej wieczorami, starej portugalskiej knajpy A Tasca, natomiast Goldshake w sklepie Londrina pomiędzy półkami z koszulami. Oba wyglądały nietypowo, ale muzycznie nie zachwyciły, raczej zabrzmiały dość przeciętnie. Poza tym to chyba też kwestia języka i pomysłu na brzmienie. Kolejnym punktem programu był spektakl-koncert Som Sim Zero i Asism, w którym wystąpiły osoby głuchonieme i zespół grający muzykę około-jazzową. Około, bo niezbyt wyrazistą – najciekawsza była część otwierająca koncert, performance połączony z orkiestrą bębniarską, bliską tego, co robi nasz rodzimy Remont Pomp. No i aurę tworzyło miejsc – koncert odbył się w audytorium Luisa Camoesa, które powstało w patio tutejszej Akademii Sztuk Pięknych. Fantastycznie wykorzystana przestrzeń.
Koncertowo jednak najlepsze dopiero się rozpoczęło. W zlokalizowanym w ścisłym centrum Raiz Bar zagrał zespół Zulu Zulu – trio występujące w maskach, które kładło duży nacisk na aspekt perkusyjny (dwa zestawy, wibrafon), a jednocześnie odwołujące się do freak-folkowej, frywolnej formy, znanej z pierwszych płyt Animal Collective. Przekonywujący i wyczerpujący set.
Zupełnie na drugim biegunie był solowy koncert Mal Devisa w niezwykle zaaranżowanej przestrzeni Kolegiaty Jezuitów. Set zagrany na bas i wspomagany okazjonalnie bębnem basowym, doskonale zabrzmiał w świątyni. Artystka świetnie przedstawiła kompozycje, które na płycie często są mocno zabarwione elektronicznie, a tutaj doskonale zabrzmiały w oszczędnej wersji. Kluczowy jednak był jej wyrazisty, trochę soulowy wokal. Najlepszy koncert festiwalu.
Zaraz po niej w pobliskim hostelu Out of the Blue zagrał zespół Gonçalo, reprezentant portugalskiego labelu Lovers & Lollypops. Trio eksploruje możliwości muzyki post-rockowej, ale w tej swobodniejszej formie, raczej płynnie się rozwijającej, aniżeli atakującej ścianami dźwięku. W sobotnie popołudnie, całość zabrzmiała wyraziście i ujmująco, stanowiąc jeden z najciekawszych punktów imprezy.
W starej przestrzeni koncertowo-teatralnej Ateneu Commercial, zagrał Mdou Moctar w towarzystwie drugiego gitarzysty i perkusisty. Tuareski skład wykonał muzykę szczerą i bezpretensjonalną, ujmującą w swojej prostocie, a jednocześnie przyciągającą transem saharyjskiego bluesa. Zważywszy na fakt, że Moctar był kiedyś muzykiem weselnym, nie dziwiło, że taki swobodny i roztańczony nastrój bardzo szybko udało mu się osiągnąć na koncercie, jednak nie było w tym ani krzty kiczu. Bardzo dobry koncert.
Końcówka festiwalu przeniosła się do zachodniej części miasta i tu kolejne zaskoczenie z lokalizacjami. Bardziej “gitarowe” koncerty odbyły się w Coliseu Micaelense, ponad stuletnim olbrzymim teatrze. Tam zobaczyłem Dead Combo, portugalski zespół o dosyć dużej rodzimej sławie. Duet, tym razem wzmocniony przez perkusistę zagrał mięsiście brzmiącą muzykę będącą połączeniem bluesa i folku. Parateatralne zachowanie zawsze jest silnym elementem ich koncertu, teraz było nie inaczej. Tó Trips i Pedro V. Gonçalves są w stanie stworzyć osobliwy i mroczny nastrój, co potęgowało oświetlenie oraz ich stroje (gitarzysta wręcz chowa się pod kapeluszem). Jeden z najbardziej dopracowanych koncertów festiwalu.
Kolejny koncert w tym miejscu – zespół Boogarins – opuściłem na rzecz elektronicznego after-party w pobliskim garażu zaaranżowanym na sporą przestrzeń koncertową i klubie Arco 8. W tym pierwszym zagrał duet Ermo, prezentujący muzykę z pogranicza house i post-punku, barwną i bardzo imprezową, co miały wzmocnić światła stroboskopowe, niestety bardzo uciążliwe dla oka. Do ostatniego punktu festiwalu już nie dotarłem, więc ta niezwykła przestrzeń industrialna, wypełniona muzyką, była dla mnie ostatnim punktem Tremor.
Nie będę ukrywać, że muzycznie Tremor nie był dla mnie objawieniem. W zaledwie kilku sytuacjach trafiłem na artystów, którzy bardziej mnie zainteresowali. Być może to kwestia tego, że nie zawsze w ciągu tygodnia zostawałem na koncertach do 2 czy 3 w nocy. Nie do końca rozumiem klucz kuratorów festiwalu - z jednej strony położenie wyspy i jej specyfika, sprzyja zapraszaniu twórców dziwnych i osobliwych, z drugiej to właśnie oni najbardziej zawiedli. Najlepiej wypadły koncerty szczere, proste, bez popisów performerskich czy designerskich. Program festiwalu jest rozłożony na linii od gitarowej muzyki do elektroniki, z elementami jazzu i eksperymentu. Przydałoby się jednak, żeby lepiej dopasować koncerty do przestrzeni i zadbać o ich większą różnorodność. Tremor na pewno ciekawie wykorzystuje mnogość lokalizacji, co sprawia, że wędrowanie za programem samo w sobie jest ciekawe. Zyskałby jednak na pewno, gdyby na miejscu czekały rzeczy bardziej wyjątkowe i na nieco wyższym poziomie. Niekoniecznie dziwne, raczej szczere i konsekwentne w swojej muzycznej drodze. Festiwal zachęca jednak, żeby na niego wrócić i sprawdzić program za rok - w końcu to doskonała okazja nie tylko do słuchania muzyki, ale też wakacji w absolutnie atrakcyjnej przestrzeni azorskiej wyspy.
[zdjęcia: Jakub Knera]