I'm an extraordinary machine
Nigdy w życiu nie czekałem chyba tak długo na żadną płytę, jak na nowy, trzeci album Fiony Apple, który w październiku nareszcie ujrzał światło dzienne. Piosenkarka, która debiutowała niemal dziesięć lat temu mając niespełna osiemnaście lat, a potem w wieku dwudziestu dwóch nagrała płytę po prostu genialną, na swoje kolejne dzieło kazała nam czekać przeszło sześć lat. Gdyby przyczyną była niemoc twórcza lub osobiste perypetie, właściwie nie byłoby o czym pisać - jak wiadomo, zdradliwa wena... Sytuacja wygląda jednak całkiem inaczej - kolejny album Fiony praktycznie ukończony został w roku 2003, lecz ze względu na brak zgody pomiędzy artystką a wytwórnią odnośnie jego zawartości, następne dwa lata spędził na półce. O ile mi oczekiwanie upływało pod znakiem kontemplacji jej wcześniejszych produkcji, o tyle grupa fanów w Stanach Zjednoczonych postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce. W rezultacie, chyba po raz pierwszy w historii muzyki miały miejsce protesty i petycje do wytwórni na rzecz wydania albumu! "Extraordinary Machine", gdyż taki tytuł nosi przyczyna całego zamieszania, warto poświęcić czas jednak nie z powodu niecodziennych okoliczności jego powstania, lecz dlatego, iż lata oczekiwania zostały wynagrodzone z nawiązką, bo płyta przynosi intrygującą i nowatorską muzykę jednej z najciekawszych postaci wydających się w tzw. majors, choć zależność od koncernu-molocha o mało nie skończyła się smutno. Na szczęście, możemy już napawać się "Extraordinary Machine" i liczyć na koncert Fiony gdzieś w pobliżu.
The First Taste
Czytelnikom nie znającym twórczości Fiony należy się kilka słów wstępu. Jak zostało wspomniane, Apple debiutowała w bardzo młodym wieku. Tak szybki start kariery na pewno wiązać należy nie tylko wychowaniem jej w kontakcie z kulturą (jej matką była piosenkarka Diana McAfee a ojcem aktor Brandon Maggart), lecz także z wstrząsającymi doświadczeniami w młodości - jej rodzice rozstali się dość wcześnie, a Fiona została jako nastolatka brutalnie zgwałcona. W następstwie tego zdarzenia, w wieku szesnastu lat przeniosła się z Nowego Jorku do Los Angeles, gdzie wówczas miejsca zamieszkania jej ojca i tam też zarejestrowała pierwsze demo. Jakimś sposobem dotarło ono do Sony i Fiona podpisała w roku 1995 kontrakt z tą wytwórnią. Wydając rok później album, który nie dość, że okazał się artystycznym sukcesem, to na dodatek sprzedał się w bardzo słusznym nakładzie, Fiona Apple zasłużyła sobie na miano jednej z najbardziej obiecujących wokalistek lat dziewięćdziesiątych.
"Tidal", bo o tej płycie mowa, z pewnością zajęłaby bardzo wysokie miejsce w rankingu płyt nagranych przez osoby niepełnoletnie, gdyby taki stworzyć. Każdy z dziesięciu utworów emanuje trzepoczącym się talentem, jeszcze nie ukształtowanym, jeszcze nie potrafiącym rozwinąć kompozycji i wykorzystać w pełni ich potencjału, choć śmiałość wokalna i jazzujące aranżacje zawierają w sobie przebłyski geniuszu. Co charakterystyczne, najbardziej intrygujące są chyba utwory oszczędne w brzmieniu, jak wspaniały Shadowboxer czy Never Is A Promise, zaśpiewane jedynie przy akompaniamencie fortepianu i ewentualnie delikatnej sekcji rytmicznej. Pewna nieporadność w bardziej rozbudowanych formach jest konsekwencją młodego wieku i braku doświadczenia artystki, tym dobitniej wyrażającego się w tekstach. Niemniej jednak, kluczowy dla albumu jest głos, już na tym etapie cudownie balansujący między głębią a lekkością, słodko-gorzki i bawiący się tempem utworów. Właśnie niesamowite zwolnienia i przyspieszenia, przeskoki od śpiewu prawie jazzowego do zadziornych monodeklamacji staną się jedną z jej najmocniejszych stron.
Zamieszanie wokół Fiony uległo intensyfikacji po pamiętnym rozdaniu nagród Grammy w roku 1997, gdzie wyróżniono ją za teledysk do utworu "Criminal". Dwudziestoletnia wówczas Apple odbierając nagrodę postawiła tezę, iż otrzymuje ją w znacznej mierze dzięki swojemu atrakcyjnemu wyglądowi, a dziewczyny obdarzone wcale nie gorszym głosem lecz nie dysponujące innymi walorami, mogą w ogóle nie stanąć przed szansą na podpisanie kontraktu płytowego. Minutowa tyrada rozpoczęła się dość wzniośle, od cytatu z poetki Mayi Angelou, ale pod koniec Fionie puściły już nerwy i łamiącym głosem wyrzuciła z siebie "this world is bullshit". Moim zdaniem, było to jedna z niewielu wartych uwagi uroczystości przyznawania Grammy. A tak na marginesie, choć Fiona nigdy w swoich teledyskach nie epatowała w żaden sposób seksualnością (może minimalnie w nieszczęsnym "Criminal"), a jej typ urody zdecydowanie nie jest zbliżony do typowego kobiecego modelu znanego z MTV, na podstawie własnego zdania oraz przeprowadzonego przeze mnie wywiadu środowiskowego pozwolę sobie stwierdzić, iż w istocie rzeczy Fiona należy do najpiękniejszych kobiet w świecie muzycznym. Bezapelacyjnie. Najważniejsza jest jednak jej niepowtarzalna muzyka.
Love Ridden
Trzy lata po "Tidal" ukazała się druga płyta Apple, wyraźnie bardziej dojrzała, zaskakująca i frapująca od debiutu. Poza tym, nosi ona chyba najdłuższy tytuł w historii muzyki, który pozwolimy sobie w całości przytoczyć: "When the Pawn Hits the Conflicts He Thinks Like a King What He Knows Throws the Blows When He Goes to the Fight and He'll Win the Whole Thing 'Fore He Enters the Ring There's No Body to Batter When Your Mind Is Your Might So When You Go Solo, You Hold Your Own Hand and Remember That Depth Is the Greatest of Heights and if You Know Where You Stand, Then You Know Where to Land and if You Fall It Won't Matter, 'Cuz You'll Know That You're Right", lecz dalej będziemy posługiwali się jedynie skróconą wersją "When the Pawn". Nie przesadzę wyznając, że jest to jedna z najlepszych płyt, jakie słyszałem w swoim życiu. Fiona okazała się osobą bardzo mocną i nie została młodszą wersją Tori Amos czy PJ Harvey, lecz nagrała płytę będącą co prawda kontynuacją debiutu, ale w odniesieniu do dojrzałości muzycznej i wysublimowania pomysłów - odległej od niej o całe lata świetlne (i od Tori czy PJ też). Jako że równocześnie ten album nie jest już zbiorem naiwnych wierszy autorstwa nastolatki, ale inteligentną i wyzywającą kolekcją tekstów dojrzałej kobiety, "When the Pawn" nie ma właściwie słabych stron. Słychać olbrzymią pewność siebie artystki, która wraz z towarzyszącym jej od początku kariery multiinstrumentalistą Jon'em Brion - znanym także ze współpracy z Tori Amos czy The Eels -, który zajął się produkcją "When the Pawn", stworzyła album niezwykle intensywny, oparty na jazzowej sekcji rytmicznej, ale zaskakujący czy to momentami swingowymi, jak w porywającym Paper Bag, czy to prawie abstrakt hip-hopowymi atakami rytmu - vide Fast As You Can. Przede wszystkim uderza jednak niezwykle wielopłaszczyznowe brzmienie, uzyskane dzięki niekonwencjonalnemu użyciu tradycyjnego instrumentarium. Nasycenie niespodzianek na tej płycie i karkołomnych zakrętów nastroju, uzyskiwanych zarówno lirycznie jak muzycznie, sprawia, że dziesięć kompozycji przynosi muzykę absolutnie autorską, pozornie lekką i pełną wdzięku, ale niezwykle frapującą i zapadającą w pamięć bogactwem pomysłów. Zupełnie unikatowe jest też nasycenie emocjonalne tej muzyki, gdyż głos Fiony jest potężnym medium do ich przekazywania. Co do klimatu "When the Pawn" panują pewne kontrowersje, spotkałem się z opinią, że jest to płyta przygnębiająca, lecz moim zdaniem jest ona raczej nasycona złością i choć rzeczywiście często w tekstach smutna, to jednak nagrana przez osobę bardzo silną i to słychać. Może przesadzę - lecz zapewne niewiele - stwierdzając, że "When the Pawn" posiada aranżacje o swobodzie porównywalnej z "Californią" Mr. Bungle - choć brzmienie odmienne, emocje inne, a estetyka różna - zaskoczenie i rozbrajająca skala pomysłów podobne. Krótko mówiąc, wstyd nie znać.
Give me something familiar...
Mając takie doświadczenie w wieku, w którym przeciętny Amerykanin dopiero zaczyna bez problemów chodzić na koncerty i raczyć się na nich piwem, wydawałoby się, że pierwsza dekada dwudziestego pierwszego wieku upłynie w kobiecej muzyce rozrywkowej pod znakiem Fiony Apple. Sprawa się jednak wyraźnie skomplikowała. Na wiosną roku 2002 Apple nagrała jedenaście piosenek z Jon'em Brion w roli producenta. Jak sama podkreśla, ówczesne nagranie było dla niej odmiennym doświadczeniem, gdyż po rozstaniu się z Paul'em Thomas'em Anderson'em, pisarzem i reżyserem takich filmów jak Boogie Nights czy Magnolia, nowa płyta wydawała się dość nieokreśloną perspektywą, choć w międzyczasie powstawały nowe utwory. Do zarejestrowania albumu zdopingował ją Brion, a kompozycje finalizowane były dopiero w studio, co miało z jednej strony pozytywny aspekt, gdyż w przeciwnym wypadku mogły pogrążyć się one w niebycie, ale z drugiej, Fiona podkreśla, że nie miała wystarczająco dużo czasu, by wypracować jasną wizję, co chce osiągnąć i nie była do końca przekonana do stworzonego albumu. Jak się okazało, jeszcze mniej przekonana była do niego wytwórnia, której, zgodnie z relacją Briona, ewidentnie brakowało potencjalnych singli. W rezultacie wywierała ona presję na ponowne zmiksowanie czy wręcz nagranie albumu, by uczynić go jak, wyraził to Brion, "mniej idiosynkratycznym a bardziej radiowym".
Z nieco innych względów o ponownych miksach myślała Fiona, która przekazała materiał poznanemu dzięki Brionowi Mike'owi Elizondo, znanego raczej ze współpracy z muzykami o nieco innej proweniencji, przede wszystkim z raperami jak Dr. Dre, 50 Cent czy Busta Rhymes (by było zabawniej, Jon Brion, który do tej pory pracował jedynie z artystami rockowymi, ostatnio zajął się "Late Registration" Kanye West). Elizondo tak określa swoje zadanie: "Fiona dała mi demo bez żadnych konkretnych instrukcji, nauczyłem się tych utworów na fortepianie, podzieliłem na składowe i grałem je tak długo, aż usłyszałem dla nich nowy rytm albo odmienny sposób ich ukazania. Chciałem, aby nadal miały w sobie swing, ale równocześnie by były bardziej hipnotyczne". Apple zdecydowanie przypadły do gustu nowe aranżacje i zwróciła się do wytwórni o sfinansowanie ponownego nagrania z Elizondo jako producentem. Sony zgodziło się jednak na nagranie tylko jednej piosenki z myślą o singlu, którą uzupełnić miały pierwotne wersje, o których Brion wypowiedział się, że miksowane były aż do bólu. Ponieważ ryzyko przejęcia albumu przez Sony i odłożenia go na półkę było znaczne, Fiona postanowiła nie nagrywać już nic, a jak wspomina, w ostateczności pozwolić pierwotnej wersji płyty wyciec do internetu.
Zapadł impas, a w świat poszła wiadomość, że płyta została wstrzymana z powodu braku potencjalnych przebojów. Skłoniło do niejakiego Mike'a Muscato, także będącego muzykiem, do wysłania petycji do Sony w sprawie wydania "Extraordinary Machine", którą na stronie www.freefiona.com podpisało przeszło 36 tysięcy osób. Równocześnie Muscato zorganizował akcję wysyłania jabłek do Sony i ostatecznie protest pod siedzibą wytwórni. W międzyczasie demo dostało się do internetu, gdzie momentalnie zrobiło furorę, a Andrew Harms z jednej z rozgłośni radiowych w Seattle postanowił emitować je na antenie. Sytuacja stawała się coraz bardziej absurdalna, a Fiona twierdzi, że po prostu zgłupiała, gdy zobaczyła w styczniu ubiegłego roku ludzi protestujących w ujemnej temperaturze na rzecz premiery jej płyty. Mike Muscato wyraził wtedy nadzieję, że Sony wykorzysta okazję i zrozumie jak dużo osób chce płytę Fiony kupić i nie zadowala się demówkami z netu. Choć Fiona twierdzi, że decyzja o wstrzymaniu płyty była jej własną i do blokady albumu przez wytwórnię nie doszło, przyznaje ona, że świadomość, iż grupa fanów była tak zdesperowana w swoich działaniach, że z jednej strony przywróciło jej to entuzjazm do własnej pracy, a z drugiej wywarło presję na wytwórnię, gdyż nie wierzy ona, iż Sony nagle po prawie dwóch latach zmieniło zdanie na temat ponownego nagrania albumu.
Here it comes, a better version of me
W każdym razie, kilka miesięcy później wytwórnia zgodziła się sfinansować ponowną sesję nagraniową z Elizondo w roli producenta, a bębny zostały wyprodukowane przez Abe Laboriel'a Jr. oraz perkusistę The Roots ?uestlove. "Extraordinary Machine" ukazało się czwartego października i prawie w całości składa się z utworów nagranych z Elizondo - jedynie otwierający album utwór tytułowy i zamykający go Waltz (Better Than Fine) pochodzą z sesji z Brionem i są identyczne jak wersja internetowa płyty. Poza tym nagrany został jeden nowy utwór Parting Gift. Wszystkie te kompozycje wyróżniają się od reszty płyty, będąc bardziej skoncentrowanymi na symfonicznych elementach, zaaranżowane są one na orkiestrę, a Parting Gift to solo na fortepianie. Szczególnie utwór tytułowy uderza zwiewnością pokręconej aranżacji, w której głos Fiony jest najbardziej zaskakującym, niewiarygodnie czarującym a równocześnie karkołomnym elementem. Waltz to podobnie liryczna i teatralna przygoda. Pozostałe utwory, wyprodukowane przez Elizondo, ukazują Fionę w nieco innym świetle niż demówki, znacznie bardziej uwypuklając jej energię i zamieniając nastrój liryczny i przybity na znacznie bardziej bezczelny i zadziorny. Są one dużo bardziej otwarte, dostępne i dynamiczne, nawet w porównaniu do "When the Pawn", a ponieważ równocześnie Fiona wspaniale odnalazła się w tych strukturach nieco zapętlonych, wyraźnie mocniej wibrujących niż do tej pory i wzbogaconych chwilami nawet samplami, "Extraordinary Machine" uderza tym, że nie przynosi właściwie żadnych kawałków bezpośrednio odwołujących się do poprzedniej płyty. Nawet jeżeli są one co do zasady zgodne z tamtą estetyką, jak Oh Sailor, Oh Well czy Red Red Red, to przede wszystkim odbieramy je jako poszerzenie możliwości, stojących przed wokalem Fiony. Znaczna część albumu przynosi jednak ewidentnie większą dynamikę osiąganą często skromniejszymi środkami i wydatnym rytmem. Wręcz porywająca jest ona w cudownie bezczelnym Tymps (The Sick in the Head Song), wyzywającym The Window czy mocno, energicznie zagranym Get Him Back, który zniewala zwolnieniem w refrenie i zwrotką graną konsekwentnie jak hip-hopowy podkład. Co niezwykle ważne, teksty tych utworów, przesycone są co prawda aurą rozstania czy utraconej miłości, lecz jak potężna jest w nich siła bijąca z głosu Fiony! Jeżeli dołożymy do tego absolutnie nie-piosenkowe Please Please Please oraz przede wszystkim teatralne Not About Love, dostajemy płytę, której urokiem jest wyważona różnorodność brzmieniowa i niezwykła nawet jak na Fionę intensywność nastroju. Każdy utwór ma w sobie to "coś", czy są to patenty muzyczne rozpościerające się od samplowanego bitu przez hip-hopowo zaciągające pętle fortepianu, głębokie brzmienie sekcji rytmicznej, po zupełnie czarujące aranżacje pełne detali.
Ostatecznie jednak, głównym walorem jest wokal Fiony, niezłomnie stanowiący dla słuchacza wyzwanie, pozornie oczarowujący go skalą, swobodą zmiany tempa czy nastroju, lecz równocześnie tak przesycony emocjami i dramatyczny, że każda kompozycja nabiera indywidualnego wyrazu i staje się opowieścią sama w sobie. Naprawdę kryją się tutaj miriady jej pomysłów i czarujących zagrań, od emanujących złością wokaliz przez porywające i zmiany tempa i skali, po prawie rymowane frazy, nieodmiennie jednak szczere i nasycone osobowością autorki, co w jej przypadku staje się powoli regułą. Jednak w ukazywaniu wersów może i przygnębiających w tak przepełniony pewnością siebie i momentami wręcz wyzywający i kpiarski sposób, że stają się one manifestem siły i przekonania o słuszności swego postępowania, jest panna Apple niezrównana. Choć muzycznie płyta wydaje się nieco bardziej przystępna od poprzedniej, a teksty pozornie przeważnie odnoszą się do zakończonego związku, "Extraordinary Machine" jest płytą o wielu obliczach, zarówno muzycznych jak i lirycznych. Równocześnie, jest ona bardziej dojrzała - szczególnie w tekstach, które są pełne złości jak chyba nigdy dotąd, ale równocześnie obdarzone jeszcze większym błyskiem poetyckiego talentu. "Extraordinary Machine" jest co prawda płytą zabójczo przebojową, ale jednocześnie wymagającą głębszego wglądu, zaskakującą na każdym kroku. Fiona nie ugięła się w obliczu problemów i osobistych i zawodowych, nagrywając płytę, na którą warto było czekać, po prostu nadzwyczajną i tak niezwykłą, jak sama artystka.
[Piotr Lewandowski]