Zespoły, które wydają genialne debiuty mają z reguły przechlapane. Taki Pearl Jam czy Rage Against The Machine to pierwsze, lepsze z brzegu przykłady. Choćby stawały na głowie nie będą w stanie przeskoczyć miażdżącego debiutu. Tyle tylko, ze trudno mieć do nich o to pretensję (głupotą byłoby bowiem celowe nagrywanie beznadziejnych płyt i czekanie do - powiedzmy - czwartego albumu). Szczęście i przekleństwo zarazem, słowem: paradoks.
3,5 milionowa sprzedaż debiutanckiej płyty była na pewno sporym zaskoczeniem (należy podkreślić, iż nie stał za tym żaden globalny potentat lecz mała, choć prężna wytwórnia Domino) i wywołała niewątpliwie u muzyków duże ciśnienie podczas nagrywania jej następcy. Niestety nie udało się. Już sam tytuł drugiego krążka ubiegłorocznego objawienia to typowe robienie dobrej miny do złej gry. Czego by nie nagrali i tak będzie na nich ciążyć cień genialnych hymnów typu "Take Me Out" lub "Darts of Pleasure". Nie pomogą urozmaicenia i nowości typu fortepian ("Eleanor Put Your Boots On"), akustyczne gitary ("Walk Away") czy ballady ("Fade Together"). Ani kontynuacje (raczej gorsze niż lepsze) tanecznych hitów z pierwszej płyty (na czele z pierwszym singlem "Do You Want To"). Nie pomogą, bo nie mogą - tak idealnie trafić w swój czas można tylko raz.
Ja naprawdę dobrze życzę temu zespołowi i chciałbym napisać, że ta płyta jest świetna itd. Ale nie mogę - niemal wszystko na tej płycie sprawia wrażenie wymuszonego, co odbiera zespołowi jego największy atut: świeżość i witalność. Doceniam zmiany i wiem, że na dobrą sprawę był to jedyny możliwy i sensowny ruch. Genialność takich zespołów jak Radiohead czy Blur polegała właśnie na nieustannych zmianach. Tyle tylko, że te zespoły nie nagrały genialnych debiutów. A zatem znów mamy paradoks.
Czekam więc na płytę prawdy: trzeci album Franza Ferdinanda. Dopiero wówczas przekonamy się czy "You Could Have It So Much Belter" to łabędzi śpiew czy tylko tzw. album przejściowy pomiędzy startymi patentami a czymś naprawdę nowym.
[Marcin Jaśkowiak]