"Come Clarity" to niezbity dowód na to, że In Flames nadal rozwija swój styl. Dekadę temu wypłynęli poza Skandynawię świetnym albumem "The Jester Race", a teraz powracają z kolejnym znaczącym krążkiem w swojej dość obfitej dyskografii. Już na dwóch poprzednich płytach - odpowiednio "Reroute To Remain" i "Soundtrack To Your Escape" - było słychać ogromny potencjał, a muzyka nabrała przestrzeni, stała się bardziej wyrazista i przemyślana. Nowy album to kontynuacja tej drogi, bez wątpienia wnosząca wiele świeżości i wręcz przebojowości. W takim "Dead End" czy utworze tytułowym aż kipi od perfekcyjnego dozowania melodyjności, a partie wokalne zmieniają się jak w kalejdoskopie. Początek to jednak cios pomiędzy oczy w postaci "Take This Life" i "Leeches". Gitary brzmiące jak żylety, świetne partie solowe, motoryka jakiej pozazdrościć może wielu. Cały album to zgrabne połączenie doskonale nagranych partii gitar, lekkości sekcji rytmicznej i histeryczno-melodyjnych wokali Andersa Fridena. Co ważne słychać, że In Flames z płyty na płytę ciągle wyznacza sobie kolejne cele, co więcej, realizuje je. To grupa ludzi, którzy wiedzą czego chcą i na bazie muzyki metalowej tworzą swoją wizję. Od technicznych fajerwerków, poprzez kompozycyjno-aranżacyjną swobodę, aż do kreowania swojego sceniczno-medialnego wizerunku. In Flames ma cele, wie co chce osiągnąć, a "Come Clarity" jest jednym z najlepszych albumów w ich dyskografii. Jak wypadają w świetle scenicznych reflektorów, można będzie przekonać się już w połowie kwietnia, kiedy to po raz pierwszy grupa wystąpi w Polsce.
[Marc!n Ratyński]