JCS to bez wątpienia jeden z nielicznych krajowych zespołów gitarowych, który można nazwać oryginalnym. Umieściłbym ich w jednym rzędzie z Kobongiem, Falarkiem i Ścianką, czyli zespołami o skrajnie niskim walorze komercyjnym i bardzo śmiałym pomyśle na swój własny muzyczny mikrokosmos.
Inna sprawa to odbiór takich dźwięków wśród rodzimych słuchaczy. Kiedy ponad 10 lat temu JCS wydał swój najbardziej odjechany album "Schizovirus" krytycy piali z zachwytu, ale wydawca do dziś sprzedaję pierwszy nakład tej płyty po 15 zł za sztukę. Zmiany składu, problemy z wytwórniami oraz coraz dłuższe przerwy między kolejnymi płytami sprawiły, iż o grupie praktycznie zapomniano. Na szczęście najnowsze dzieło zespołu "Rhesus Admirabilis" to powrót w powalającym stylu (a soczysta produkcja to palce lizać!). Poprzedni album "Eso Es" raził mnie trochę swą prostotą i stępieniem sonicznych pazurów. Teraz na powrót możemy delektować się zakręconymi dźwiękami opartymi na core'owym wyziewie, psychodelicznych wkrętach, absurdalnych tekstach i zaskakujących melodiach. Słucha się tej płyty znakomicie (a im głośniej tym lepiej!) głównie dlatego, iż grupie udało się idealnie połączyć dynamikę "Schizovirusa" z przystępnością "Eso Es". Pierwsze przesłuchanie tej płyty jest jak precyzyjny cios między oczy, dziesiąte to kop adrenaliny na cały dzień, zaś dwudzieste kończy się headbangingiem i nuceniem pod prysznicem. Aż strach pomyśleć co będzie gdy zbliżę się do pięćdziesiątego. Otworzę okna o trzeciej w nocy z wtorku na środę i puszczę na cały regulator "Przyczajkę Dentysty" lub "Trzy Miasta"?
Choć "Rhesus Admirabilis" nie jest tak nowatorski jak "Schizovirus" to i tak należą się wielkie brawa. Radzę zakupić ten krążęk wszystkim udającym się na emigrację. Klasa światowa, nie ma się już co wstydzić i przepraszać za Ich Troje, Budkę Suflera, Kult i Pidżamę Porno. Cudze chwalicie itd.
[Marcin Jaśkowiak]