Choć Mudhoney było jedną z najważniejszych formacji dla powstania grunge, nigdy nie odniosło komercyjnego sukcesu, jaki stał się udziałem wielu innych grup ze Seattle. Żaden to powód do wstydu, za to charakterystyczny styl i ponad dwadzieścia lat grania na wysokim poziomie są powodem do dumy. Ich najnowszą płytę "The Lucky Ones" możecie wygrać w naszym konkursie.
16 października Mudhoney po raz pierwszy zagra w Polsce (info o koncercie). Już teraz zapraszamy do lektury wywiadu z Markiem Arm, wokalistą grupy.
Wasz koncert w Polsce jest elementem europejskiej trasy promującej "The Lucky Ones". Płyta ukazała się maju ubiegłego roku, dlaczego tak długo zwlekaliście z wizytą na Starym Kontynencie?
Każdy z nas ma rodzinę i pracę, więc nie możemy być w trasie cały rok. Nie możemy wyjeżdżać za często i na bardzo długo, dlatego przerwy między płytą a trasami robią się długie. Nasza trasa w Europie będzie trwała tylko około 3 tygodni, gramy codziennie i staramy się odwiedzić jak najwięcej miejsc, a także udać się tam, gdzie będziemy pierwszy raz, choćby do Warszawy. Po premierze płyty zagraliśmy trasę w Stanach, pierwszą od wielu lat. Zwykle pojechalibyśmy do Europy, ale zdecydowaliśmy się na Stany. Więc czas na przyjazd do Europy znaleźliśmy dopiero teraz.
Mam wrażenie, że zrezygnowaliście z kierunku, w którym podążaliście na poprzednich dwóch, trzech albumach. Nowa płyta wydaje się bardziej surowa, na swój sposób skondensowana. Nie ma instrumentów dętych. Co nowego było w Waszym podejściu do tego albumu?
Dwie wcześniejsze płyty "Under a Bilion Suns" i "Since We've Become Translucent" wydają się parą. Stanowią pewien etap w naszej muzyce, kiedy staraliśmy się dodawać do niej różne rzeczy, jak choćby dęciaki. Teraz postanowiliśmy zagrać inaczej i celowo uszczupliliśmy trochę muzykę, np. na nowej płycie nie grałem na gitarze. Proces pisania piosenek staraliśmy się zredukować do podstawowych elementów i przyjęliśmy pewne reguły, wręcz ograniczenia w pracy.
Mniej więcej dziesięć lat temu Wasze płyty ukazywały się rzadko, co trzy, cztery lata przerwy, teraz wydajecie je bardziej regularnie. Jak sądzisz, czy Mudhoney wówczas przechodziło swoisty kryzys, a teraz jest na nowo odmłodzone i ma energię dawać publiczności więcej muzyki niż te dziesięć lat temu?
Wiesz, wyglądam za okno i mam wrażenie, że zawsze jakiś kryzys czai się za rogiem. [śmiech] Faktycznie mieliśmy duży rozstrzał między albumami po płycie w 1998 roku kolejna była w 2002, a potem "Under a Bilion Suns" ukazało się bodajże w 2006. Jednak po prostu nagrywamy, kiedy możemy. Tak naprawdę nie ma w tym żadnego planu.
Dlaczego postanowiliście robić teraz prostszą, bardziej surową muzykę? Czy to rodzaj powrotu do korzeni, czy próbujecie znaleźć nową energię do grania?
Chcieliśmy spróbować czegoś innego. Nie wydaje mi się, by nasza ostatnia płyta była powrotem do korzeni, bo pierwotnie byliśmy zespołem z dwiema gitarami. Wyrzucenie jednej gitary jest sposobem na muzykę z jednej strony zupełnie inną, ale drugiej - wciąż typową dla Mudhoney.
Mam wrażenie, lecz może to po prostu zbieg okoliczności, że graliście ostatnimi czasy z The Stooges, a nowa płyta łączy Was z nimi bardziej niż poprzednie. Czy jesteś fanem The Stooges?
Tak, pierwszy raz usłyszałem "Raw Power" w późnych latach 70'tych, potem znalazłem pierwsze dwie płyty The Stooges w 1980. Nie były one wydawane w Stanach, kompletnie niemożliwym było ich zdobycie. Na szczęście wyszły w Kanadzie i stamtąd je ściągnąłem. Od tamtego czasu te płyty stale mi towarzyszą. Nigdy bym nie pomyślał, że będę grał koncerty z The Stooges, że to jest możliwe. Nie wierzyłem, że ich zobaczę na żywo, a co dopiero być z nimi razem w trasie. Ale kilka lat temu mieliśmy ten zaszczyt. To samo dotyczy MC5. Byłem w trasie z pozostałymi członkami MC5 i to było naprawdę szokujące doświadczenie dla mnie. Myślę, że tamte trasy wpłynęły na sposób pracy nad "The Lucky Ones". Po tym jak graliśmy w Seattle, chłopaki z Mudhoney zachęcali mnie do porzucenia gitary.
W tym samym czasie co "The Lucky Ones" ukazała się też reedycja "Superfuzz Bigmuff". Jest świetna. Jak doszło do tej reedycji, czyj był to pomysł - Wasz, czy Sub Popu?
Początek historii z reedycją jest taki, że pracując w magazynie Sub Pop - ciągle to robię - pewnego dnia przyjrzałem się bliżej płytom "Superfuzz Bigmuff" i zauważyłem, że gdy Sub Pop składał materiał z singli na wydanie albumowe, odwrócił strony singla - dał stronę "b" przed stroną "a". Uznałem, że to naprawdę musi zostać naprawione. Po długim czasie, spędzonym na rozmowach z ludźmi z Sub Pop co z tym zrobić, powstał pomysł reedycji delux. Wydaje się to fajną sprawą, a zwłaszcza w dwudziestolecie premiery tej płyty.
Jestem zachwycony drugą płytą, koncertową. Byłeś świadomy, że istnieje tak dobre nagranie z 1988 roku z Berlina, które mogliście wykorzystać? Jak je znalazłeś?
Kompletnie zapomniałem, że tamten koncert był nagrywany. Przeszukaliśmy archiwa Sub Pop, sprawdzając co siedzi w różnych skrzyniach. W jednej, w stosie papierów, zobaczyłem te nagrania i mnie zamurowało - "cholera, nie wierzę!" Wtedy mnie olśniło i sobie przypomniałem, że tamten koncert był nagrywany na 2 calowej taśmie, na 24 ścieżkach! To po prostu musiało być całkiem dobrej jakości. Więc sprawdziliśmy ten materiał, zmiksowaliśmy i myślę, że ta taśma była naprawdę szczęśliwym znaleziskiem.
Fantastycznym, moim zdaniem. Sub Pop wydaje teraz więcej dwupłytowych reedycji z dodatkowym materiałem. Red Red Meat wyszło kilka tygodni temu, "Bleach" Nirvany wychodzi w listopadzie.
Tak, ukazało się też The Vaselines, teraz wychodzą dwie pierwsze płyty Sunny Day Real Estate.
Gdybyś miał wybrać trzy albumy, które chciałbyś, by znów pojawiły się jako wydania deluxe, jakie byłyby to płyty?
Prawdopodobnie pierwsze dwie płyty The Stooges, które zresztą zostały wznowione. Bardzo lubię też rozszerzoną wersję "Love Supreme" Coltrane'a.
Też ją uwielbiam, koncertowe wykonanie "Love Supreme" z festiwalu w Antibes jest niesamowite.
Jak widzisz, jestem całkiem szczęśliwy z tym, co już wydano. Ale chciałbym usłyszeć rozszerzoną wersję "Clear Spot" Captain Beefheart, zwłaszcza że już wydawano boxy Captain Beefheart z niepublikowanym, dziwnym materiałem. Chciałbym usłyszeć więcej z początków Black Sabbath, by zobaczyć, co ci kolesie mieli wtedy w głowach. Mówiąc już o reedycjach, wydajemy właśnie pierwsze trzy albumy Mudhoney na winylu. Nie będzie żadnego delux, to zwykłe reedycje, gdyż te płyty są już niedostępne. Co prawda Superfuzz zostało już raz wznowione w 1999 lub 2000 roku, ale pozostałe dwie - "Every Good Boy Deserves Fudge" i "Mudhoney" - nie były wydawane od wczesnych lat 90tych.
To świetna wiadomość, bo chyba tylko winyl może ocalić fizyczne istnienie muzyki, uratować od ją od zredukowania do cyfrowej postaci. Fala reedycji pokazuju, jak dobre dla gitarowego grania były lata 90te. Ludzie chyba strasznie tęsknią za tamtym okresem, bo wiele zespołów powraca - Faith No More, My Bloody Valentine, Jesus Lizard grają koncerty, Pavement ma wrócić w 2010. A słabo jednak znane Polvo wydaje po dwunastu latach nową płytę. Co o tym sądzisz?
Stare zespoły wracają cały czas - Herman's Hermits, którzy ostatnio grali w latach 80tych, znowu wrócili. My nigdy się nie rozpadliśmy, więc nas to nie dotyczy. Mnie uderza trochę co innego. Niektóre zespoły, które się rozpadły, nie tylko nie zostały zapomniane, co stały się bardziej znane przez ten czas, gdy ich nie było. Ludzie ekscytują się ich powrotem dużo mocniej, niż można byłoby sądzić w czasie ich pierwotnej aktywności. Dla mnie jest trochę szalone, jak powszechnie i mocno wyczekiwano powrotu The Pixies. Swego czasu to nie był większy zespół niż Dinosaurs Jr. Nigdy nie myślałem o nich jako o zespole bardzo wpływowym, ważnym dla muzyki. Z biegiem czasu ludzie zaczęli twierdzić, że oni jednak tacy byli, choć dla mnie był to kolejny college-rockowy zespół, jeden z wielu. Niewiele ważniejszy niż Glass Eye czy Volcano Suns. W sumie to wolę Volcano Suns. Ale z czasem rzeczy się zmieniają. Historia pisze się na nowo i jest to całkiem ciekawy proces do obserwowania.
Wyobraź sobie, że Pixies będą grali w październiku na trasie w całości "Doolittle". W Londynie grają w Brixton Acadaemy cztery dni z rzędu, bilety na piątkowy koncert były po jakieś 80 czy 100 funtów i wyprzedały się w 20 minut.
100 funtów za Pixies?! Jezu. Cóż, Black Francis też musi jeść.
Dla mnie to jest absurd. Może częściowo wynika to z tego, że obecna dekada nie przyniosła żadnych wielkich gwiazd, przynajmniej nie w dziedzinie rocka, jak lata 90te.
Wiesz, lata 90te były wyjątkowym czasem dla muzyki alternatywnej - nazywam ją z braku lepszego terminu - która stała się bardzo popularna. Pod koniec lat 90 wszystko zostało zalane falą panienek a la Britney Spears i boysbandów. Myślę, że rynek muzyczny jest teraz bardziej poszatkowany, istnieją nisze, w których można działać, a nie ma jednej, dominującej stylistyki, która dominuje. Może poza hip hopem. Ale nie znam się w sumie na listach przebojów, więc mogę pieprzyć głupoty. [śmiech]
Trzeba kończyć powoli, więc w kontekście Waszego koncertu w Polsce, powiedz jaki jest obecnie Wasz program koncertowy? Ciągle gracie klasyczne kawałki? Sądzę, że wiele osób w Polsce będzie oczekiwało od was "This Gift" lub "In Out of Grace". Gracie ciągle te piosenki?
Gramy. Wiesz, z reguły na koncertach gramy nie tylko z ostatniej płyty, szczególnie w miejscach, w których nie byliśmy wcześniej. Zdajemy sobie sprawę z tego, że ludzie chcą posłuchać "klasyków" . "Klasyki" - może trochę przesadziłem.
Minimalnie, to są naprawdę rozpoznawalne i ważne dla wielu osób kawałki. Czy nadal gracie "Hate the Police" na koncertach, albo inne kowery?
Gramy czasem "Hate the Police". Oprócz tego gramy kawałek "Street Waves" Pere Ubu i "Money Will Roll Right In" Fang i jeszcze kawałek Black Flag.
Teraz w drugą stronę. Na wydaniu deluxe "Daydream Nation" Sonic Youth jest ich wersja "Touch Me I'm Sick". Jest rewelacyjna.
Sonic Youth to nasi kumple, pierwotnie ten cover był na wspólnym singlu wydany przez Sub Pop w 1989 lub 1990. My zagraliśmy "Halloween", a oni "Touch Me I'm Sick".
Gdybyś miał teraz wskazać zespół, by zrobił Wasz cover, kogo byś wybrał?
Cóż, na kowerach można zrobić niezłe pieniądze, więc wybrałbym największy zespół na świecie w tym momencie. Kto jest teraz najpopularniejszy?
Nie wiem. Przy takiej strategii może Pharrell Williams byłby dobry?
Kto?
Producent hip hopowy, który robi muzykę tym wszystkim Timberlake'om, 50 Centom i innym.
Pewnie byłaby to okropna wersja, ale zarobilibyśmy dużo pieniędzy.
Pragmatyczne rozwiązanie już znamy. A ze względów artystycznych kogo byś wybrał, skoro byś miał już kupę pieniędzy z pierwszego koweru i o kolejnym mógłbyś pomyśleć bardziej artystycznie?
Hmm, może Neil Young , gdyby zechciał w ogóle zająć się taką muzyką, jak nasza.
Myślę, że po Neil'u Young'u to byłby już koniec kowerowania Mudhoney. Dzięki za Twój czas i rozmowę. Do zobaczenia w przyszłym miesiącu.
[Piotr Lewandowski]