Ponad piętnaście lat grania zrobiło z zespołu Jackie-O Motherfucker dość potężną gwiazdę w środowisku muzyki alternatywnej. Nagrywane na przemian albumy studyjne i koncertowe zaskakują z jednej strony pomysłami, a z drugiej niezwykłą techniką gry i mocnym upodobaniem do improwizacji. Tuż przed wydaniem najnowszej płyty, "Ballads of the Revolution" rozmawiamy z liderem zespołu, Tomem Greenwoodem przed rewelacyjnym koncertem jaki grupa dała na festiwalu Survival Art. we Wrocławiu.
Rozmawiamy w momencie, kiedy ukazuje się nowa płyta Jackie-O Motherfucker "Ballads of the Revolution". To już dziesiąty krążek twojego zespołu - podobno traktujesz wydawanie albumów jako dokumentowanie tego, jak rozwija się wasza muzyka...
Przez cały czas, odkąd gramy razem, zwracamy istotną uwagę na istniejące między nami więzi, a muzyka jest ich efektem. Jesteśmy jakby jej pasażerami, jeździmy w trasy, gramy koncerty - częściowo gramy planowane utwory, częściowo improwizujemy, ale często także wykonujemy piosenki, które powstały w przeszłości. Więc kiedy pojawia się nowy pomysł, pozwalamy mu się rozwijać, ewoluować aż przekształci się w jakąś spójną formę. Niektóre piosenki z naszej nowej płyty powstały dawno, z trzy lata temu, ale w tym czasie powoli dojrzewały do tego, by w całości można było je zarejestrować i umieścić na płycie. To, co graliśmy na koncertach często w improwizowanych formach, filtrowaliśmy w studiu i nagraliśmy. To swego rodzaju dokumentacja podróży, w której byliśmy jako zespół przez ostatnie kilka lat.
Tak jest w przypadku "Skylight", który graliście dużo razy podczas koncertów, a teraz zdecydowaliście się umieścić go na płycie. Powiedz mi, kiedy w przypadku Jackie-O Motherfucker pojawia się moment, w którym dany utwór jest "gotowy", by umieścić go na płycie?
Czasem myślimy, że coś jest gotowe i nagrywamy to, ale potem okazuje się, że to wcale nie brzmi dobrze, więc tego nie wykorzystujemy. Ciężko powiedzieć, kiedy coś staje się gotowe - na przykład pierwszy utwór na naszej nowej płycie "Nightingale" nigdy nie był przez nas grany na żywo. To aranżacja, którą znaleźliśmy i stworzyliśmy z niej swoją kompozycję - wypróbowywaliśmy ją przy sprawdzaniu dźwięku, bawiliśmy się jej formą i bardzo szybko okazało się, że jest gotowa aby umieścić ją na płycie. Ze "Skylight" było zupełnie inaczej - trzy lata zajęło nam dojście do jej ostatecznego kształtu. Dla mnie rola muzyka składa się z dwóch części - kompozytora i edytora, który musi słuchać tego, co ten pierwszy stworzył i ocenić, w jakim kształcie można to zaprezentować. W pewnym momencie trzeba z nadawcy stać się odbiorcą i po nagraniu posłuchać, czy wszystko sensownie brzmi.
W waszej dyskografii oprócz dziesięciu studyjnych wydawnictw jest także mnóstwo albumów koncertowych czy zarejestrowanych sesji muzycznych jak choćby "America Mystica" czy "The Blood of Life". Jakie są dla ciebie najważniejsze różnice między koncertowymi albumami a studyjnymi nagraniami?
"America Mystica" jest dobrym przykładem naszego traktowania muzyki jako dokumentowania. Ten album powstał w okresie intensywnego koncertowania, podczas którego zarejestrowaliśmy mnóstwo materiału. Kiedy gramy dużo improwizowanego materiału na żywo i rejestrujemy to, później odsłuchujemy jakie są efekty. Oczywiście nie wszystko nam się podoba, czasem pojawia się coś, czego nie chcesz więcej słuchać (śmiech), ale są też rzeczy, które wychodzą ciekawie. To tkwi w twojej głowie i dostrzegasz, że warto zrobić z tym coś więcej, chcesz ponownie to usłyszeć, a może nawet nagrać. Czasem takie nagrania pojawiają się bardzo rzadko, więc zarejestrowanie czegoś podczas grania na żywo, "złapania" tego w tym kontekście jest bardzo ważne. Zespół Grateful Dead nagrywał mnóstwo materiału granego podczas koncertów i powstawało z tego dużo muzyki, ale kiedy tego słuchałem, miałem wrażenie że wiele z tego, co stworzyli brzmiało identycznie, to były te same piosenki (śmiech). Zastanawiałem się - po co ludzie to kupują? W przypadku Jackie-O Motherfucker niektóre rzeczy, które przytrafiają się podczas danego koncertu, nie zdarzają się nigdy więcej. Dlatego tak ważne jest ich dokumentowanie - to inny typ muzyki, inny sposób jej przekazywania, to właśnie jest nasza filozofia "dokumentowania", tak jak tworzenie filmów dokumentalnych. Podczas ich kręcenia zużywa się mnóstwo rolek filmów, ale na końcu wykorzystujesz jedynie małą ich część. Możemy zagrać trzydzieści koncertów, ale jedynie podczas jednego występu znajdzie się jakiś fragment, kompozycja, która jest naprawdę warta wydania na płycie.
Jak to wyglądało w wypadku "Ballads of the Revolution"? Powiedziałeś że część muzyki powstała już kilka lat temu, ale oprócz niej na płycie znalazł się dość specyficzny remix utworów Lucky Dragons i zaaranżowana tradycyjna ballada...
Wpadłem na koncept tego albumu po przeczytaniu starego zbioru poezji, który znalazłem. Zatytułowany był "Ballads and other poems", a opublikowany przez Publishing Company w Nowym Jorku na początku XX wieku. Niektóre z tekstów, które pojawiają się na płycie są zapożyczone z tej książki. Ale chciałem zrobić z tego "rewolucyjne" ballady, które nawiązywały do tego co działo się w Stanach Zjednoczonych. Po ośmiu latach prezydentury George'a Busha ludzie czuli się trochę rozczarowani tym, co się działo. Kiedy odkryłem tę książkę, rozmyślałem akurat nad tym, w jaki sposób przez tę sytuację się czujemy, zarówno osobiście i politycznie...
Należy więc ten album potraktować jako swego rodzaju polityczną wypowiedź?
Myślę, że to przede wszystkim bardzo osobisty album. Nie nawołujemy do rewolucji na ulicach, bardziej skupiamy się rewolucji wewnątrz siebie wobec tego co dzieje się na świecie. Jeśli go posłuchasz bardziej jako wewnętrznej podróży, dostrzeżesz, że chodzi nam raczej o "cichą rewolucję".
Skąd więc pomysł, żeby umieścić wśród utworów remix kompozycji Lucky Dragons?
Lucky Dragons w pewien sposób są połączeni z Portland - gdzie mieszkam - przez label Marriage Records. Wykorzystują elektronikę w bardzo organiczny sposób. Bardzo lubię to, co robią. Kiedy nagrywaliśmy płytę na swoim sprzęcie zacząłem improwizować z ich nagraniami i w pewnym momencie stwierdziliśmy, że wyłania się z tego coś ciekawego. Kiedy skończyliśmy, wysłaliśmy im ten kawałek z zapytaniem czy możemy umieścić go na płycie, na co odpowiedzieli twierdząco, spodobało im się.
Wspomniałeś o Portland - to miasto w którym jest mnóstwo interesujących zespołów, jak wygląda dla ciebie tamtejsza scena muzyczna?
Kiedy się tam przeprowadziłem szesnaście lat temu, to było post-przemysłowe miasto i prawdę mówiąc mieszkało tam mało ludzi (śmiech). Miało to swoje zalety, bo można było żyć stosunkowo tanio. Obecnie przeprowadza się tam coraz więcej ludzi i nie jest już tak łatwo. Przeniosłem się z Nowego Jorku i odczuwałem to jako swego rodzaju przejaw gentryfikacji, byłem dumny z sąsiedztwa, w którym mieszkałem. Przeniesienie się do Portland sprawiło, że założyłem Jackie-O. Okazało się, że inni ludzie czuli podobnie, więc teraz to stało się bardzo "muzyczne" miasto. Oczywiście są też minusy - ludzie przeprowadzają się tam jedynie z czystych komercyjnych powodów. Najlepiej, gdyby jechali do Los Angeles czy Nowego Jorku, niekoniecznie pasują do klimatu Portland i tamtejszej społeczności.
Wróćmy do waszej muzyki - Lucky Dragons w większości tworzą krótkie formy muzyczne, niedługie utwory. W przypadku Jackie-O Motherfucker jest zupełnie inaczej. Nie chciałeś kiedyś skłonić się ku krótszym formom? Po "Flags of Sacred Harp" praktycznie odchodzicie od tradycyjnych piosenkowych struktur...
Wiesz, wszystko wpływa na to w jakim momencie jest nasza muzyka, co znajdujemy i co na nią wpływa. Staramy skupić się na elemencie, który wydaje nam się interesujący. Często są to długie utwory, dlatego że jesteśmy bardzo zainteresowani muzyką graną na żywo. Jest wiele zespołów, które tworzyły i tworzą takie rozbudowane kompozycje - Can, amerykańskie psychodeliczne formacje, europejskie zespoły. Muzyka tego typu zabiera cię w swego rodzaju muzyczną podróż, która stopniowo się rozwija. Ale z drugiej strony jesteśmy zainteresowani także "typowymi" piosenkami w krótszych formach. Wszystko zależy od tego co lepiej przekazać w krótszej formie, a co w dłuższej. Bardzo lubię chodzić na koncerty i słuchać zwykłych piosenek, ale lubię również słuchać długich utworów, które przenoszą mnie w specyficzną muzyczną przestrzeń.
Powiedziałeś, że jesteście pod wpływem wielu zespołów i stylów muzycznych. W muzyce Jackie-O słychać elementy amerykańskiego folku, bluesa czy muzyki rdzennych Amerykanów. Na "Ballads of the Revolution" znalazł się utwór "Nightindale", przearanżowana ballada tradycyjna, natomiast na poprzedniej płycie "The Blood of Life" umieściliście kompozycję "Lost Jimmy Whalen" również będącą waszą własną interpretacją tradycyjnego utworu. Skąd pomysł na takie przetwarzanie tradycji i jak silnie wpływa ona na muzykę Jackie-O?
Folkowa tradycja jak mało która wpływa na kształt naszej muzyki, niezależnie od tego, czy tworzymy rozwlekłe utwory czy krótkie piosenki. Chcieliśmy przechować te utwory i przekazać je dalej - one nie miały muzycznych aranżacji, musieliśmy więc stworzyć je całkowicie sami. Ale to nas nie odstraszyło - mówiona tradycja, przekazywana od jednej do drugiej osoby często bywa zmieniana, tak jak w grze w głuchy telefon: szepczesz coś jednej osobie do ucha a na końcu ktoś mówi coś całkowicie zmienionego. Uważam, że warto coś takiego robić i wykorzystywać to co tkwi w tradycji, przetwarzać ją na własny sposób.
Jackie-O został kiedyś zakwalifikowany jako jeden z pionierów tzw. gatunku new weird america, który w ciągu ostatnich latach przeżywa prawdziwy boom na całym świecie. Wiadomo, że dziennikarze dokonują przeróżnych uogólnień czy kwalifikacji, ale jeśli faktycznie jest coś takiego, to jak według ciebie brzmi taka amerykańska muzyka?
Wiesz, nie wiem, staram się za dużo nad tym nie zastanawiać. To ważne dla osób, które piszą o muzyce, dla artystów raczej niszczące jest zbyt długie zastanawianie się nad tym, które grupy są wrzucane do jednej kategorii, które brzmią podobnie, a które jaki gatunek reprezentują... Czasem umieszczają nasz zespół z formacjami, których nie lubię. Nie chcę podawać ci przykładów, ale nie warto zwracać na to zbyt wielkiej uwagi. Z drugiej strony bardzo cieszę się, że ludzie słuchają muzyki i zauważają, że coś się w niej dzieje, w jakiś sposób to łączą. Więc rozumiem świat krytyków muzycznych i krytyków sztuki - to w zasadzie niezbędne aby takie grupy ludzi opisywały i przedstawiały to, co dzieje się w sztuce. To z resztą często nie jest łatwe. Jeśli ludzie pod jakimś względem łączą pewne zespoły, to jest to bardzo wartościowe. Pisanie o muzyce jest wartościowe. Cieszę się, że ludzie poświęcają temu uwagę.
W historii Jackie-O Motherfucker bardzo często zmieniał się skład zespołu. Ty jesteś chyba jedyną osobą, która cały czas jest w zespole i dzięki temu grupa trwa...
Kiedy zakładaliśmy zespół, naszą główną ideą było, by grupa nigdy się nie rozpadła. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat, byłem wcześniej w wielu różnych zespołach przez prawie dziesięć lat, ale większość z nich najzwyczajniej się rozpadała. Teraz chciałem, żeby było inaczej - wiedzieliśmy, że musimy być elastyczni, że grupa będzie się zmieniać, nasza muzyka będzie przybierać różne kształty. Od pięciu lat gra z nami Danny (Sasaki - przyp red.), współpracujemy też Honey (Owens - przyp. red.). Ludzie przychodzą i odchodzą, w historii Jackie-O bardzo często zdarzało się, że ktoś tworzył nowy projekt i to odciągało go od zespołu. Jednak społeczność w Portland powoduje, że cały czas mamy ze sobą kontakt - gramy, nagrywamy płyty, zakładamy inne zespoły, cały czas ze sobą współpracujemy.
Z racji tego, że jesteś najdłużej grającą osobą w zespole wydaje się jakbyś przejmował rolę dyrygenta i osoby dowodzącej zespołem... Nie nie, to muzyka dyryguje tym, co mamy robić. Gramy, próbujemy i najczęściej podczas grania na żywo okazuje się, kto jest liderem. Jedna osoba może mieć pomysł, a inna go rozwija i powstaje z tego coś interesującego. Każdy w grupie ma taki sam wkład pracy. Nie ma u nas lidera, jest za to kolektywna praca, przez którą dokumentujemy nasze życie. Wiesz, nie siadamy i nie myślimy "ten kawałek daje radę, stary" (śmiech). Nie jestem dyktatorem - kiedy ludzie przychodzą do naszego zespołu, dajemy im wolną rękę i słuchamy, co z tego wychodzi. Czasem zakładają inne kapele, co również jest ciekawe, bo pokazuje jak muzyczne pomysły mogą interesująco się rozwijać.
Rola dyrygenta czy osoby przewodzącej może być przypadkowo przypisana ci nie tylko przez historię zespołu ale też przez jego muzykę, rozszalałą i psychodeliczną, podczas koncertów przybierającą zaskakujące formy. Podczas jej słuchania również sprawiasz wrażenia bycia taką osobą, ale okazuje się że jesteś spokojny, bardziej stonowany, jakby zupełnie inny od tego co prezentuje twój zespół o całkiem agresywnej nazwie...
Wiesz, kwestia nazwy to chęć skonfundowania ludzi i przyciągnięcia ich uwagi. Nie chcieliśmy mieć chwytliwej nazwy, ale bardzo ofensywnie brzmiącą. To doskonale działa - kiedy ludzie, którym podoba się nasza muzyka przychodzą na nasze koncerty. Bardzo często okazuje się, że to osoby, które bardzo chętnie zaprosiłbym na obiad (śmiech). Jeśli ktoś widzi naszą nazwę, to fajnie, jeśli będzie chciał sprawdzić, co się pod nią kryje. Dobrze jeśli ktoś chce wejść głębiej w czyjąś twórczość, poszukiwać i zobaczyć co się w niej kryje. Tak jest ze wszystkim, niezależnie czy nazwiesz to new weird america, freak-folkiem, jakkolwiek. Pod tymi pojęciami kryją się konkretne zespoły, społeczność, która w jakiś sposób jest na uboczu mainstreamu, ale wciąż chce przetrwać i tworzy muzykę. A ta muzyka ma swój specyficzny charakter.
[Jakub Knera]